5 czerwiec dla wielu szczęśliwców, którym powiodło się w losowaniu to data szczególna. Właśnie tego dnia o godzinie 3:00 wystartował z Komańczy legendarny Bieg Rzeźnika, liczący 78 km po trudnym Bieszczadzkim terenie.

 bieg_rzeznika_logo

W tym roku również dla mnie było dane mierzyć się z tą trasą i to nie w byle jakim towarzystwie, gdyż moją partnerką była Marta Barcewicz, która zaliczyła wszystkie Rzeźnickie biegi pod rząd (Bieg Rzeźnika Ultra, Rzeźnik na Raty, Bieg Rzeźnika i Rzeźniczek) jedynie co ja ominęło to Rzeźniczątko, ale tylko dlatego, że było rozgrywane w tym samym czasie co Rzeźniczek :)

20150605_114724

Udział w Biegu Rzeźnika był częścią zbiórki „Przebiegnę WSZYSTKO – na rzecz Autyzmu”, którą organizuję już po raz drugi, zbierając środki na rzecz fundacji Synapsis w ramach akcji Biegiem Na Pomoc. Poprzednia edycja zakończyła się ogromnym sukcesem i realizacją planu w 101 %. ( www.siepomaga.pl/makeruneasier )

DSC06406

Decydując się na ten bieg, miałem w głowie całkiem poukładany plan i wyobrażenia. Dobrze przeczytaliście, WYOBRAŻENIA – ponieważ nigdy nie byłem w górach i znałem je jedynie z „pocztówek”. W głowie przewijały się tempa, techniki pokonywania wzniesień i zbiegów…wszystko to, zweryfikowało pierwsze ostre podejście, przed którym powiedziałem sobie „Ja pier%%#e, ku$%#a”. Nagrodą za ślimacze pokonanie podejść, były turbo zbiegi, które robię całkiem dobrze – napisałem „całkiem” gdyż pod wyciągiem, tak mnie poniosło, że musiałem szukać ratunku w jeżynach, które zacnie podpisały mi się na kolanie i piszczeli.

Do pierwszego przepaku, tempo było wyśrubowane, nawet Marta stwierdziła, ze jest dobrze i dobrze się trzymam, lecz wszystko się zmieniło i mocno zwolniło po wyjściu z Cisnej. Długie podejście pokazało jak się kończą zaległości treningowe. Pojawił się pierwszy poważny kryzys i oczekiwanie na zbieg, gdzie czułem się mocniejszy i gdzie wszystkie bóle ustępowały. Marta widząc moją niemoc, znalazła „kij pasterza”, którym najpierw mnie pociągnęła pod górę by później przekazać mi go na własność. Ten naturalny kawałek gałęzi uratował mnie przed totalną destrukcją.

Przez długi czas miałem dość wszystkiego. Plany startu w wersji Hard Core – bo taką zakładaliśmy od początku- oddalały się z każdym kolejnym, wolnym krokiem pod górę. Na przepaku w Smereku, po obliczeniach wyszło nam, że nic z Hard Cora nie będzie i nie ma już ciśnienia. Marta przeszła na tryb „wycieczki krajoznawczej” zaś ja walczyłem ze zmęczeniem, myślami i bólami…dodatkowo ostre słońce nie ułatwiało sprawy. Z natury jestem „białasem” i wysiłek w taki upał na otwartym terenie najzwyczajniej w świecie mnie niszczy i tak też było tym razem.

Krok za krokiem i tak przed siebie…byłem trochę zły na siebie, że Marta musi się tak męczyć – bo dla niej taki spacer to męczarnia – no ale jesteśmy w parze i trzeba to jakoś przetrwać razem. W pewnym momencie powróciłem do świata żywych i zabawa zaczęła się od nowa. W miarę szybkie podejście, mega szybki zbieg…wróciłem do gry – Marta uśmiechnięta :) Chatka Puchatka i piękna niespodzianka…ekipa z Olsztyna i gorący doping, no i moja Ania, którą parę godzin wcześniej potraktowałem dość chłodno przez telefon…bidulka zadzwoniła w momencie pierwszego mega kryzysu, na szczęście rozumie te emocje bo sam biega i nie miła pretensji. Jej widok na szczycie, dodał mi energii i przysłowiowych skrzydeł. Zbiegając na Berehy Górne, zostawialiśmy z Martą za sobą tumany kurzu – to był prawdziwy ogień.

Szczęście nie trwało długo, gdyż na ostatnim punkcie omyłkowo wypiłem kubek energetyka, myśląc że jest to izotonik…no i zaczęło się, serce wali jak szalone, oddech nie do uspokojenia, a przed nami wspinaczka i legendarna Caryńska. Jedyne co mnie pociesza to fakt, że później jest bardzo długi zbieg gdzie wszystko nadrobię…tak tylko myślałem. Pod górę co chwilę przymusowa przerwa na złapanie oddechu. Upał zbiera żniwo, kończy się woda w bukłaku, sikam na pomarańczowo, czuję się jak pustyni…pomocy. Kończy się przeklęte podejście i zaczyna tak wyczekiwany zbieg…no i klops, nic z tego, pieprzony energetyk nie odpuszcza. Boję się przyśpieszyć bo serce i płuca chcą wyskoczyć mi z klatki…jednak mała próba i…i nic, nic z tego nie będzie, trzeba schodzić powoli. Miałem ochotę powiedzieć Marcie, żeby grzała na dół i tam na mnie poczekała, no ale regulamin tego nie przewiduje więc musi się męczyć w tym marszu, pozwalając mi łapać oddechy.

Oszczędzając się przez cały zbieg, zgromadziłem trochę energii na dobiegnięcie do mety, o którą wypytywałem Martę od jakiegoś czasu…jak to wygląda, jak wybiegniemy z góry, ile jeszcze do mety, czy dam radę dobiec czy będę musiał maszerować? Góra za nami, zaczyna się proste i próba truchtu…trucht, świński trucht, ale zawsze to nie marsz. Dobiegając do mety ustalamy choreografię jej przekroczenia… i tak przed samą linią mety STOP i noga w nogę wchodzę do Rzeźnickiej rodziny. Medal na szyję, piwko do ręki, nogi do strumienia…MAM TO – JESTEM RZEŹNIKIEM :)

20150608_124340

Mimo, iż ukończyłem ten bieg w całkiem nie najgorszym czasie to dopiero teraz dotarło do mnie, że nie wszystko jest dla wszystkich. Moje olewanie treningów przed tym biegiem skutkowało tym wszystkim co się ze mną działo na trasie i nie wiem skąd u mnie wcześniejsze przeświadczenie, że będzie dobrze. Jak szczęście pozwoli, to za rok melduję się w pełni przygotowany na tę Rzeźnię i tym razem to Caryńska będzie wypowiadała moje imię :)

Rzeźniku – dziękuję Ci za porządek w mojej głowie