Jak wiele powodów do dumy może mieć normalny człowiek? Jak dobrze się zastanowić, to znajdzie się ich kilka, no może kilkanaście. Zwyczajowo jest to np. rodzina, mąż, żona, dzieci, praca, hobby, itd. Więc pewnie rodzi się pytanie w Waszych głowach – skąd on wziął aż 151 powodów do dumy? Tak naprawdę te 151 powodów wynika z jednego, ale jakże szczególnego powodu, jakim jest pasja do biegania. Ok., jeden powód, który jest jednak traktowany jako 151 powodów!? Mów gościu o co Ci chodzi!
Prosta sprawa, 151 to ilość kilometrów jaką pokonałem podczas Ultramaratonu „147Ultra”, którego trasa prowadziła ze Szczecina do Kołobrzegu. Ultramaraton ten był czwartą i zarazem główną imprezą mojej zbiórki „Przebiegnę WSZYSTKO – na rzecz Autyzmu”, którą organizuję w ramach akcji biegiemnapomoc.pl dla Fundacji SYNAPSIS, zajmującej się Autyzmem.
Start o 18:00, ale zanim wyruszyliśmy na trasę, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie ze wszystkimi uczestnikami, organizatorami, partnerami i obsługą. Pamiątkowe, ale nie takie zwykłe, bo zwołane specjalnie w celu wsparcia charytatywnego.
Kiedy opuszczaliśmy dziedziniec Zamku Książąt Pomorskich, słońce operowało całkiem mocno. Biegnąc przez Szczecin, czułem się wyjątkowo, całkiem tak, jakby wszyscy ludzie, których mijamy wiedzieli co chcę zrobić, jakby wiedzieli, że przede mną 151 ciężkich kilometrów. Podejrzewam, że nieliczni zdawali sobie sprawę z tego, że ludzie których widzą to nie tacy zwykli biegacze.
Biegłem wspólnie z Martą i Pawłem. Pierwszy punkt kontrolny, znajdował się w miejscowości Sowno (32,5 km), dotarliśmy do niego całkiem szybko i bez większego zmęczenia. Był mały „dramat” gdyż po drodze zgubiłem telefon, który na szczęście znalazła sympatyczna parka biegaczy i dostarczyła go do Sowna, jeszcze przed naszym wyjściem.
Do kolejnego punktu – Maszewo (50,5 km) – dotarliśmy już w czworo. Na trasie dołączył do nas pozytywny człowiek Przemek, z którym stworzyliśmy istny kabaret biegowy. Te 50 km, również minęło w miarę lekko i bez przygód. Wyruszając z Maszewa utworzyliśmy już pokaźniejszą grupę, było nasz chyba z 8 osób. Andrzej, Krzysiek, Jacek i jeszcze koledzy, których imion nie pamiętam – wybaczcie, jak to czytacie.
Trzeci punkt Nowogard (73 km), tu już zmęczenie dawało o sobie znać i zaczęły się pierwsze „schody” i małe „dramaty”. Pierwsze, co mnie zaniepokoiło to pobyt w łazience, a mianowicie kolor moczu, który wyglądał jak ciemny bursztyn – oj nereczki nie mają łatwo. Zdziwiło mnie to gdyż dużo piłem i przyjmowałem elektrolity…jednak bardzo mało sikałem…taki klimat, co zrobisz?. Gdy ciało odczuwało już zmęczenie, przyszła pora na zmianę garderoby…w samochodzie czeka przecież przygotowany właśnie na tę okazję, komplecik odzieży kompresyjnej z Compressport. No i kolejny „dramat”, ciuchy na zmianę, które miały mi przynieść ulgę, zostały zalane Vitargo, które wyleciało z niedokręconego bidonu – „no rzesz k@x$%” – Aga, Maciek, sorry, ale niedługo je wykorzystam, obiecuję.
Do czwartego punktu kontrolnego – Płoty (95 km), wbiegaliśmy już w pomniejszonym składzie. W tym miejscu zmęczenie osiągnęło poziom hard. Wrzuciłem ciepły żurek i przygotowywałem się mentalnie do dalszej walki. Ekipa rozbiła się na mniejsze grupki. Ja zostałem z Pawłem i Jackiem, znajdowaliśmy się chyba w tym samym stanie upodlenia biegowego. Wyruszając z punktu kontrolnego, „dotruchtaliśmy” do ok. 100 km i nasze ciała powiedziały pass. Dalej to już tylko szybki marsz, nóżki już nie podawały tak ładnie jak wcześniej.
Słońce wstało i zaczęło grzać okrutnie, a my na otwartej przestrzeni, 51 km do mety i non stop górki i straszna nawierzchnia . W głowie milion myśli, walka z samym sobą, walka z bólem. Docierając do piątego punktu Brojce (116 km), odechciewało się wszystkiego. Każdy krok okupiony był bólem, o biegu można było tylko poważyć. Strasznie ciężko było wyjść w dalszą drogę, ale w końcu jakoś się zebraliśmy. Dołączył do nas Andrzej, z którym już wcześniej biegliśmy, tym razem towarzyszył nam w chodzie. Kiedy pokonaliśmy już tereny piaszczyste i polne, zaczął się asfalt, Andrzej potruchtał dalej, a my kontynuowaliśmy swój marsz „straceńców”.
W połowie drogi do przedostatniego punktu oddzieliłem się od Pawła i Jacka, gdyż zarówno jeden jak i drugi walczyli z kontuzjami. Paweł kuśtykał z powodu kolana a Jacek ledwo co stąpał przez bolesne odciski. Postanowiłem, że muszę atakować ile się da, skoro chłopaki są we dwójkę jakoś będą się wspierać.
Dotarłem do przedostatniego punktu – Byszewo (132 km) – i doświadczyłem, czym jest samotność długodystansowaca. Ból, cierpienie, zrezygnowanie i zarazem wola walki. Do mety jedynie i aż 19 km. Chwilę posiedziałem w punkcie kontrolnym i postanowiłem iść dalej. Ciągle asfalt i ten upał…umieram, a może już umarłem? Idę, czy może leżę gdzieś na poboczu i mi się tylko śni, że idę? Po drodze rozmawiam przez telefon z żoną, z kolegami, wspierają mnie i dopingują. Rozmawiam sam ze sobą, wrzeszczę i wypuszczam swoją złość w świat. Pojawiają się pytania: „Po co Ci to, w imię czego?” Jak to po co? Przecież biegnę na pomoc. Czym jest moje zmęczenie, ból i cierpienie w porównaniu z tym czego doświadczają osoby z Autyzmem i ich rodziny?
Parę razy czułem, że oczy zachodzą mi łzami a broda lata jak dla dziecka, któremu ktoś zabrał lizaka – kurde, jak o tym piszę to znowu mam mokre oczy – tylko nie to, nie będziesz płakać, w sumie to mogłem przecież byłem sam, ale uznałem, że jak już pęknę to może być ciężko z pozbieraniem się. Będąc przed Kołobrzegiem, rozmawiałem przez telefon z Pawłem, który był niespełna godzinę za mną. Strasznie mnie to ucieszyło, bo się o niego martwiłem. Wszyscy zmierzają do mety więc jest dobrze.
Tablica Kołobrzeg i łzy radości podpływają do oczu. Niestety od tablicy było jeszcze trochę kilometrów, na paru punktach wolontariusze powtarzali to samo, kilometry do mety się nie zmieniały, tak jakbym stał w miejscu, a przecież idę. Dołączył do mnie jeden kolega, z którym maszerowałem już do samej mety. Krążenie po mieście, było strasznie irytujące, a na ostatniej długiej prostej nie było praktycznie żadnych oznaczeń kierunku. Myśleliśmy już, że pomyliliśmy drogę, ale natrafiliśmy na sympatyczną koleżankę, która doprowadziła nas na miejsce spoczynku. Przed samą metą, wykrzesaliśmy z nowym kolegą, jeszcze trochę siły, żeby finiszować biegiem. Oj jak to przyjemnie bolało, parę schodów i wejście pod bramą z napisem „META” i jeszcze do holu sanatorium SAN, gdzie była oficjalna meta. Zerwanie wstęgi, niczym pierwszy na mecie i koniec: 22 godziny i 13 minut.
Zimne piwo chwały przed wejściem i wyczekiwanie na Pawła i Jacka. Jacek przybiegł pierwszy a chwile za nim pojawił się Paweł. Marta, która z nami zaczynała dobiegła z czasem 18 godzin i 37 minut, wygrywając tym samym kategorię kobiet i zawstydzając jednoczenie wielu mężczyzn Przede mną jeszcze tylko wizyta u lekarza, w związku z nieoddawaniem moczu, która zakończyła się pozytywną opinią i brakiem powodów do niepokoju.
Na sztywnych nogach udaliśmy się do hotelowego pokoju, zlokalizowanego ok. 200-300 m od sanatorium, tam szybka i bardzo bolesna kąpiel i powrót na dekorację. Paweł okazał się najszybszy w kategorii Young i stanął na podium, super debiut w ultra Na koniec jeszcze tylko wspólne foto z finiszerami – znów zwołane w celu wsparcia charytatywnego – kolacja i kuśtyk, kuśtyk do wyrka, kiedyś trzeba pospać.
Organizacyjnie, oceniam ten bieg bardzo dobrze. Oznaczenia na trasie, nie pozwalały się zgubić. Punkty kontrolne bardzo dobrze wyposażone (woda, izotoniki, banany, drożdżówki, sanitariaty) i zarządzane w profesjonalny sposób.
Trasa, jak dla mnie trudna, szczególnie ostatnie 50 km. No i te słońce…coś strasznego. Widoki i natura, super. Zachód słońca bajeczny, noc pełna gwiazd, wschód niczym cud narodzin. Jednym słowem bajka.
Na koniec, nie może zabraknąć jeszcze jednej ważnej postaci jaką był mój brat Piotrek, który czekał na nas na każdym punkcie i woził cały potrzebny ekwipunek, a po wszystkim bezpiecznie odwiózł nas do domu. Jesteś zwycięzcą Wielkie dzięki.
Każdy jeden kilometr, każde uderzenie serca, dedykowałem osobom z Autyzmem. Przystępując do tego biegu, wiedziałem, że nie mogę zawieść i muszę dać z siebie wszystko. Ktoś sobie może pomyśleć, że mój wkład to jest kropla w morzu potrzeb i ewentualna „porażka” nikogo nie obejdzie. Nic bardziej mylnego, bo przecież „Kropla drąży skałę”. Każdy najmniejszy gest ma ogromne znacznie.
Dlatego jestem dumny z pokonania każdego pojedynczego kilometra tej trasy. Jestem dumny, że wysiłek, który w to włożyłem, znaczył coś więcej. Spełniam własne marzenia, jednocześnie pomagając tym, którzy sami sobie pomóc nie mogą.
Miało być, krótko i zwięźle. Dystans był długi to i post z pozoru długi, jest chyba krótki. Długo to będzie jak napiszę szczegółowe wspomnienia z tego biegu, które będą w zakładce „Memories”
Biegajcie i pomagajcie. Tak wiele jest do zrobienia, a jak można tego dokonać, realizując swoje pasje, to nie ma na co czekać.