…Idziemy noga za nogą, oczy zezują już nieznośnie, zaczynają się pojawiać pierwsze zabudowania miejskie. Przed nami wyrastają dwa  olbrzymie wiadukty kolejowe, meta jest na wyciągnięcie ręki. Nikt nas nie wita, jest zbyt późno, przecież mieliśmy być w niedzielę około południa, a tu zbliża się 1:30 nad ranem w poniedziałek. Jest tylko ona, wymarzona, długo oczekiwana, stoi tam przecież od dawna…

Piątkowe popołudnie, cały salon zastawiony potrzebnym sprzętem, ostatnie chwile i gorączkowe sprawdzanie czy wszystko przygotowane. Punkt 18:00 pod bramę podjeżdża Andrzej, zaczynamy się pakować. Picie, jedzenie i rzeczy osobiste lądują na pace Fiata Doblo, który będzie naszym hotelem i stołówką. Ostatnia kontrola i ruszamy w drogę do Kępek, czyli miejsca startu. Łukasz też już jedzie, mamy spotkać się na miejscu.20200626_192731

W Kępkach meldujemy się ok 19:20, mamy więc 40 minut na przygotowanie się i omówienie szczegółów. Zaczynamy się przebierać, Łukasz korzysta jeszcze z kąpieliska na rzece Nogat i schładza przegrzane podróżą bez klimy ciało.

Stoję w pełnej gotowości, Łukasz zaczyna się ubierać i nagle słyszę, to czego bardzo nie chciałem w tym momencie usłyszeć… soczysta KURWA, wylewa się z ust mojego biegowego kompana, z takim akcentem, że każdy obcokrajowiec, powtórzyłby ja za pierwszym razem. Co spowodowało, że ten Polski „przecinek” padł właśnie teraz, na chwilę przed startem? Ja pierdole, zapomniałem plecaka z domu, wszystko mam, ale plecak został na krześle, co teraz?

Brak plecaka na 237 km trasie, to spory problem, ale nie taki którego nie będziemy w stanie rozwiązać. Jest opcja, że ktoś dowiezie plecak na któryś z punktów, a póki co ja robię za wielbłąda i biorę niezbędne wyposażenie Łukasza i idziemy w stronę mostu z którego o 20:00 starujemy.

20200626_195119

Ostatnie zdjęcia i lecimy… po drodze ciągle myślimy jak rozwiązać problem z plecakiem. Ostatecznie Łukasz skontaktował się ze swoim tatą, który podrzuci zgubę do Ostródy, gdzie będzie czekał na niego Andrzej, żeby ją przechwycić. Mając świadomość, że sprawa będzie załatwiona, skupiamy się biegu.

Startując o 20:00 zaznaliśmy jeszcze uroków upalnego dnia. Mimo, iż słońce już nie prażyło, to duchota była straszna.

Droga do Elbląga jest twarda, najpierw betonowe płyty, później asfalt. Szlak w kierunku Olsztyna, jest bardzo słabo oznaczony, pomocny jest track w zegarku i co jakiś czas odwracanie się w celu sprawdzenia czy w przeciwnym kierunku są oznaczenia.

Od samego początku mieliśmy założenie, że trzymamy spokojne tempo, a wszystkie górki i góreczki maszerujemy… przed nami 237 km na których jest sporo podbiegów, potrafiących wykończyć mięśnie.

Punkty kontrolne mieliśmy ustawione mniej więcej  co 30 km, pierwszy wypadał w miejscowości Próchnik. W drodze do punktu, zaznaliśmy już uroków miasta, czyli zdążyliśmy się trochę pogubić.    Fajnie zaczęło się robić dopiero za miastem, czyli w Bażantarni leżącej na terenie Wysoczyzny Elbląskiej. Niestety to co fajne, musi się wiązać z czymś nie fajnym, bo właśnie w tamtych okolicach okazało się, że track który mamy jest zły i wprowadza nas w błąd, a był to track ściągnięty ze strony o pieszym szlaku kopernikowskim, pod patronatem Urzędu Marszałkowskiego i PTTK Olsztyn. Biorąc pod uwagę, że mamy niepokrywający się ślad i bardzo słabe oznaczenia, wiedzieliśmy, że zaczyna się „zabawa”

Przemierzając kolejne kilometry, przebiegamy przez wieś ozdobioną ramami rowerowymi w różnych rozmiarach, pomalowanymi na biało. Co ciekawe wszystkie mają koła bez opon. Praktycznie każda posesja ma przed płotem taki rower. Jest zbyt wcześnie na omamy, więc te rowery musiały być prawdziwe.

W drodze do Próchnika zdążyliśmy trochę pobłądzić, zmierzyliśmy się z parą wielkich psów, które nie rozumiały po co przebiegamy przez teren zajęty przez prywatne działki, przez które przebiega szlak. Nie pomogło wywoływanie właścicieli, musieliśmy kroczek po kroczku wycofywać się z  terenu, na którym karty rozdawały rozzłoszczone bestie. Po dłuższej chwili, udało nam się wydostać z potrzasku i przedzierając się przez krzaki znów natrafiliśmy na oznaczenia szlaku, które co jakiś czas po prostu znikają.

Z leśnych dróg, znów trafiliśmy na asfalty, prowadzące do punktu. Dzięki systemowi śledzącemu nas i nasz support, dokładnie wiedzieliśmy gdzie jest Andrzej. Dobiegając do punktu, zauważyliśmy, że Andrzej nie jest sam, początkowo myśleliśmy, że może ktoś od nas przyjechał, jednak okazało się, że są to lokalni mieszkańcy. Zanim stali się naszymi kibicami, zareagowali na obcego, który kręcił się po okolicy. Dopiero po wyjaśnieniach, że jest naszym wsparciem, a my biegniemy 237 km ciągiem, stali się naszymi kibicami, wspierając nas na pierwszym postoju.

Próchnik ok. 33 km

20200626_235412

Na punkcie wjeżdża pierwsza porcja kremu z pomidorów z ryżem, pieczone ziemniaki, arbuz i pomarańcze. Andrzej uzupełnia płyny, nasi kibice robią sobie z nami zdjęcia, opowiadając o urokach tych okolic i z uśmiechem przekazują nam informacje, że prawdziwa zabawa zaraz się zacznie, bo przed nami spore jary i górski klimat. Samopoczucie na tym etapie, jest bardzo dobre. Lekko dokucza mi noga, ratuję się pastylką. Łukasz odzyskuje plecak, a ja zrzucam jeden z garbów, teraz będzie trochę lżej, choć dramatu nie było. Mając na uwadze, to co usłyszeliśmy, bierzemy z auta kije  i po chwili, wygnani przez Andrzeja, ruszamy dalej w drogę.

Wbiegamy w dzikie tereny i po chwili robi się ciekawie. Zaczynają się poważne górki i  niebezpieczne skarpy, szlak zaczyna się gubić, znaki na drzewach bawią się z nami w chowanego, a jak już się pokażą to i tak za wiele nie pomagają. Zanim dobiegliśmy do miejscowości Łęcze, straciliśmy mnóstwo czasu i energii na bieganiu i wspinaniu się po skarpach, w poszukiwaniu właściwej drogi. Ulga nie trwała długo, gdyż zaraz znów wbiegaliśmy w podobny do poprzedniego teren. Oczywiście wyjście z asfaltu w szlak, to skok w ścianę krzaków i ponowne szukanie szlaku.  Znów błądzimy, latamy w kółko, szlak niby jest, a jednak go nie ma. Po bardzo długim czasie udaje się wydostać z krzaczastej pułapki.

Zrezygnowani i wkurzeni, docieramy do miejscowości Suchacz, gdzie znów trochę błądzimy, bo track swoje a oznaczenia swoje. W tym miejscu szlak czerwony, łączy się z trasa GreenVelo. Lecimy wzdłuż zalewu wiślanego, dopada nas głupawka, krzyczymy jakieś pierdoły… odpowiadają nam żaby i ptaki. Docieramy do plaży Kadyny i znów szukamy szlaku. Udaje się odnaleźć jeden znacznik, ale popełniamy błąd i lecimy dalej Green Velo. Po dłuższej chwili, nie widząc żadnych oznaczeń, podejmujemy decyzję, że wracamy na plażę i szukamy innych znaków, bo priorytetem jest bieg po oznaczeniach czerwonego szlaku. Tup, tup, tup, parę kurew pod nosem i jesteśmy znów w miejscu poszukiwań. Chwila poszukiwań i znów ledwo widać, ale widać znacznik.

Uważając żeby znów się nie zgubić, docieramy do miejscowości Kadyny, gdzie oczywiście urywa się szlak, a my lecimy asfaltem  czerwonym szlakiem rowerowym, który ma się łączyć z właściwym. Przed nami ostatni leśny odcinek i mamy dotrzeć do drugiego punktu, który zlokalizowany jest w Tolkmicku. W międzyczasie zrobiło się już jasno, zaczęły śpiewać ptaki i świerszcze, żaby rechotały wesoło. Schowaliśmy czołówki i co mogło się wydarzyć? Tak, dobrze myślisz! Zgubiliśmy szlak. Totalnie wkurzeni, wracamy i szukamy znaków. Na szczęście są i możemy kontynuować nasz bieg. Biegniemy drogą leśną, nie widać innych opcji są znaki… i nie ma znaków „jesteś poza trasą”, No kurwa mać, znowu!? Na szczęście nie pobiegliśmy daleko i powrót zajął nam tylko chwilę, ale ta chwila była pod górę, z której przed chwilą tak fajnie zbiegaliśmy. Stoimy w miejscu, rozglądając się wkoło, gdzie może skręcać ten szlak… w głębi krzaków widać znak. Droga zarośnięta, pełna błota… no nic trzeba iść po znakach, więc idziemy. Zerkając na telefon, wiemy że zaraz Tolkmicko, gdzie czeka na nas Andrzej i skończy się ten popieprzony etap.

Tolkmicko ok. 55 km

20200627_050532

Tolkmicko przywitało nas ładnym słoneczkiem. Było jeszcze wcześnie, więc mieliśmy miasteczko  tylko dla siebie. Andrzej rozłożył się w ogródku piwnym, jednego z lokali gastronomicznych, więc mieliśmy gdzie usiąść, zjeść przy stole jak ludzie i odsapnąć pod parasolem.

Tradycyjnie wjechała zupa, ziemniaki, arbuz, pomarańcze, cola, i  małe piwko. Na tym punkcie trzeba było zrobić przegląd ciała. Kontrola stup, szukanie kleszczy. Nowe obfite smarowanie kremem… stopy i pachwiny uzbrojone. Wjeżdża jeszcze spray na owady, bo za dnia zaczęły ostro atakować. Andrzej zadbał o wszystko, pouzupełniał picie w plecakach i starym zwyczajem kazał spadać na trasę.

Pomimo tylu pomyłek i nadrobieniu już sporej ilości kilometrów, samopoczucie było całkiem dobre. Noga pobolewała i to nie ta operowana a druga, no ale czego się spodziewać, jak się nie biega regularnie i jest się trzy miesiące po operacji stawu skokowego… coś musi boleć. Lecimy dalej, następny przystanek w Braniewie.

Zanim zaczęliśmy truchtać, musieliśmy trochę pomaszerować, żeby wszystko co wrzuciliśmy do brzucha zdążyło się ułożyć i nie odbijało się podczas biegu. Początkowo trasa biegnie asfaltem, aż przechodzi w drogę leśną, gdzie mieliśmy małą zagadkę gdzie skręcić, lecz obyło się bez błądzenia. Fajne szutrowe drogi, pomiędzy wsiami, które przemierzamy spokojnym tempem, szanując każdą górkę, na której oszczędzamy mięśnie. Słońce daje już dobrze popalić co w połączeniu ze zmęczeniem, odbija się na jakości biegu. Przed Frąborkiem, wchodzimy na asfalt i pełną ekspozycje słoneczną… szukamy cienia i chyba to jest priorytetem. We Frąborku jest jeszcze wcześnie i nie widać zbyt wielu ludzi, przelatujemy więc niezauważeni.

Droga w kierunku Braniewa , leci  trasą Green Velo przy Kanale Kopernika, aż do rzeki Baudy, gdzie oczywiście znikają znaki i chwilę odpoczywamy pod wiatą, chroniąc się przed żarem z nieba, bo ciągle biegniemy na ekspozycji słonecznej. Mając świadomość, że znów możemy pobłądzić, ostrożnie sprawdzamy każdy wariant i szukamy znaków. Po chwili udaje się odnaleźć   oznaczenia i ruszamy dalej, co jakiś czas wykrzykując jakieś pierdoły, które w zamyśle miały nas pobudzić i dodać energii.

Prażeni jak popcorn przez słońce idziemy polnymi drogami, towarzyszą nam roje owadów, nie ma mowy żeby zatrzymać się choć na chwilę. Przemieleni przez słońce, docieramy do Andrzeja, który rozbił się na wylocie polnej drogi na asfalt, prowadzący do Braniewa.

Braniewo ok. 80 km

20200627_094958

Profesjonalny support zadbał o cień i wygody. Mamy na czym usiąść i możemy odpocząć od słońca. Na punkcie standardowo, jedzenie, picie i przegląd z wymianą kremów. Trochę nam zeszło na tym punkcie, ale po takim piekarniku za nami i przed nami, musieliśmy dobrze się naładować  i złapać drugi oddech.

Wychodząc z trzeciego punktu i stawiając nogę na asfalcie musieliśmy się znów polubić z twardym podłożem, które miało nam teraz towarzyszyć przez spory odcinek. Do samego Braniewa maszerowaliśmy spokojnie, bo w brzuszkach musiało się misiom jedzonko poukładać.

W samym mieście szlak trochę się gubił, ale w miarę sprawnie przez nie przelecieliśmy. Jedynie w okolicach dworca, mieliśmy zagadkę, gdyż tam też jest jakiś szlak czerwony i trochę nam namieszał. Ostatecznie odnaleźliśmy ukryte znaczniki i w porozumieniu przeszliśmy do bardzo energicznego marszu z kijami, który wychodził nam prawie w tempie truchtu, a nie obciążał tak organizmu jak bieg. Wyjście z miasta ulicą Olsztyńską, to prawdziwe wyzwanie, gdyż ruch samochodowy na tym odcinku to jakaś masakra. Naprawdę trzeba było uważać jak się idzie i żeby od tego upału i zmęczenia nie wpaść pod samochód. W naszych zmaganiach pomógł Andrzej, który niczym Filip z konopii, przez okno obdarował nas zimnymi lodami… nasze samopoczucie wzrosło i zrobiło się na chwilę wesoło.

Nasze szczęście nie trwało zbyt długo, gdyż dotarliśmy do punktu, w którym trasa miała odbijać w prawo, ale znaki na drzewach pokazywały, że idzie prosto (oryginalnie trasa biegnie wzdłuż rzeki Pasłęki, jest słabo oznaczona i zarośnięta)… poszliśmy więc prosto, ale znaki się skończyły i zaczęła się nasza zabawa w chomika. Chodziliśmy w kółko, szukając szlaku. Byliśmy w kontakcie z Piotrkiem Fersztem, który próbował nas nakierować na właściwą drogę, lecz bez skutku bo gdzie nie poszliśmy to żadnych znaków nie było. W pewnym momencie wywołaliśmy Andrzeja, żeby podjechał w jedno z możliwych miejsc zobaczyć czy jest tam szlak. Mapa pokazywała, że jest na szlaku, więc tam poszliśmy i okazało się, że droga się urywa, znaków nie ma i nie wiadomo co robić. Ostatecznie wróciliśmy na asfalt i postanowiliśmy w tym miejscu nadrobić kilometrów żeby dotrzeć do miejsca gdzie szlak znów był oznaczony… tam też zrobiliśmy  nieplanowany postój.

Miejsce było idealne, gdyż znajdowało się na kąpielisku w Pierzchałach. Była woda, był cień, więc wszystko czego było nam potrzeba w taki ukrop. Najpierw porządnie zjedliśmy, bo Andrzej zrobił  grilla, spożyliśmy napoje orzeźwiające i poszliśmy się wykapać w jeziorze… oj jak to dobrze zrobiło, nie dość że zadziałało orzeźwiająco to jeszcze oczyszczająco, zmyliśmy z siebie cały ten pot i syfy, które do tej pory do nas przywarły. Po wyjściu z wody na nowo się nakremowaliśmy, obkleiliśmy pęcherze, zmieniliśmy ciuchy na świeże i pomału wyszliśmy w dalszą drogę.20200627_145158

Zmęczenie dawało już o sobie znać, a te wszystkie błądzenia nie pomagały. Znów lecieliśmy asfaltem, na szczęście zaczęło padać, dzięki czemu zrobiło się przyjemniej i lepiej się oddychało.  Żeby nie było tak kolorowo, to znów była zagadka z trasą, która miała odbijać w lewo i biec przy Pasłęce, a jednak znaki pokazywały, że mamy lecieć asfaltem na miejscowość Chruściel, więc tak zrobiliśmy.

Kto zgadnie co się wydarzyło za jakiś czas? Tak, dobrze myślisz! Zgubiliśmy szlak i nadrobiliśmy sporo kilometrów. Musieliśmy wracać asfaltem, którym przed chwilą tak fajnie się biegło lekko w dół. Doszliśmy do miejsca, gdzie szlak miał skręcać, jednak nie było żadnych znaków. Zaryzykowaliśmy i poszliśmy tą drogą, na której nie było żadnych oznaczeń, więc mogło się skończyć tak samo jak przed chwilą, że będziemy wracać. Na nasze szczęście, na końcu tej drogi był znak, że mamy skręcić w prawo, czyli znów byliśmy na szlaku.

Truchtaliśmy fajnym leśnym odcinkiem, osłonięci od słońca i przelotnego deszczu. Było fajnie, ale zmęczenie wychodziło z nas jak mogło i oczy zaczęły zezować i układać się do snu. Stwierdziliśmy, że przybliżamy nasz punkt, który miał znajdować się w miejscowości Ławki. Zadzwoniliśmy do Andrzeja, żeby jechał w naszym kierunku i tam gdzie się spotkamy zrobimy   punkt i pierwszą szybką drzemkę.

Ławki ok.108 km

 

Po kilkudziesięciu minutach gdzieś w lesie, na asfaltowej drodze dostrzegliśmy auto Andrzeja, podjechał do nas i powiedział żebyśmy biegi dalej, a on znajdzie miejsce gdzie może zjechać żeby się rozbić z supportem. Poszukiwanie miejsca nie trwało długo, po kilkuset metrach byliśmy już  przy aucie. Andrzej wypakował wszystko ze środka i zrobił nam miejsce na pace… miękki materac, śpiwór pod głowę i idziemy „spać”, ale zanim usnęliśmy, padła komenda „Obudź nas za  30 min” bo właśnie tyle przeznaczyliśmy na reset senny. W ciągu tych 30 minut, udało się wpaść  chwilowo w głęboki sen, który przesunął granicę senności na później.20200627_174420

Po przebudzeniu musiałem wziąć tabletkę przeciwbólową, gdyż odzywała się  noga. Zanim się zebraliśmy, tabletka zaczęła działać… zadziałał też sen, gdyż zaczęliśmy całkiem przyzwoicie  biec dalej… tempo rosło. Droga do Pieniężna to na zmianę trochę asfaltu, fajny szuter i zarośnięte ścieżki, które musieliśmy omijać biegnąc raz wysokim mokrym po deszczy zbożem, a raz również mokrą łąką. Miejsca które braliśmy bokiem, były całkowicie „nieprzebiegalne”, więc ktoś, kto podejmie się tego wyzwania, nie zrobi tego inaczej, jak my… no chyba, że ktoś odpowiedzialny za szlak zrobi z tym porządek. Dobiegając do Pieniężna, mieliśmy przed sobą Dolinę Rzeki Wałszy,  którą najpierw musieliśmy odnaleźć, gdyż szlak się urywał a track pokazywał  drogę przez zagrodzone pole lub prywatną posesję. Na szczęście po konsultacji telefonicznej z Piotrkiem Fersztem, udało się odszukać drogę, do której musieliśmy  się trochę wrócić.

Wchodząc do lasu, było już ciemno, więc czołówki się znów zaświeciły na naszych głowach.  Szlak w pierwszym etapie był całkiem dobrze oznaczony… jednak teren na tym etapie zmęczenia nie pomagał. Co chwila góra, dół, schody, strome skarpy. Później było już tylko gorzej… zaczęliśmy błądzić, szukać szlaku, który mimo iż blisko wyjścia, zmielił nas doszczętnie. Znaki pokazywały parę kierunków, zaczęliśmy się kręcić w kółko. Po bardzo długich poszukiwaniach i próbach wsparcia przez telefon, udało się wyjść z tej cholernej pułapki. Weszliśmy do Pieniężna i oczywiście znów lekko uciekła nam droga. Wróciliśmy się i wdrapując się na przykościelne schody, dotarliśmy do Andrzeja, czekającego na nas nieopodal ratusza.

Pieniężno ok. 132 km

20200628_020652

W Pieniężnie zaplanowaliśmy drugą drzemkę, ale zanim to nastąpiło, trzeba było przygotować plecaki, zjeść coś konkretnego i doprowadzić nogi do stanu wyjściowego, gdyż woda zrobiła swoje. Stopy wyglądały jakby już chciały skończyć, ale to tylko taka zagrywka organizmu… najpierw mycie, później suszenie magnezją, przebijanie pęcherzy i na koniec nowe smarowanie  sudocremem… to wszystko miało dać im drugie, choć marne życie. Zanim położyliśmy się spać, zostaliśmy zauważeni przez Policję w nieoznakowanym radiowozie, sprawdzili co robimy i na wieść, że robimy ciągiem 237 km, pokiwali głowami, życzyli wszystkiego dobrego i odjechali, a my ułożyliśmy się do snu.

Po 30 min „snu” nieśpiesznie zebraliśmy się do dalszej drogi. Według mapy, zostało nam 105 km do mety, czyli w nogach powinniśmy mieć 132, jednak przez pomyłki mieliśmy ponad 30 km więcej. Ruszyliśmy dalej. Opuszczając miasto lecieliśmy remontowanym asfaltem, żeby niebawem odbić w polne i leśne ścieżki, prowadzące do Henrykowa. Grzesiek Baran i Piotek Ferszt, którzy wcześniej zrobili odcinek Olsztyn-Pieniężno, ostrzegali, że ten odcinek jest podły i znów czekają nas krzaki, wysoka trawa i błoto, oraz że musimy uważać na „pastuch”, czyli drut pod prądem, który miał leżeć gdzieś w trawie. Na szczęście pastucha nie było, a ten podły odcinek, nie był gorszy od tego co mieliśmy na wcześniejszych etapach trasy, więc jakoś dotarliśmy do Henrykowa, gdzie musieliśmy trochę poszukać znaków, gdyż tu też trasa była słabo oznaczona. Po chwili się udało i byliśmy już na prawidłowej ścieżce w kierunku Mingajn, gdzie przewidziany był mały postój żywieniowy. Jak się później okazało, był to też postój na sen. Po drodze do Mingajn, oczy znów zaczęły zezować, a my szliśmy od lewej do prawej, czasami zaliczając pobocze. Słońce wschodziło i zaczęło się robić naprawdę pięknie i gorąco. Pokonując kolejne kilometry, mijaliśmy  bardzo ładne konie na pastwisku, do których postanowiliśmy podejść i pogłaskać. Pech chciał, że głaskając konia, dotknąłem mokrą czapką, przewieszoną przez pas, pastuch, który bardzo mocno poraził mnie i konia, który odskoczył równie energicznie co ja. Pomyślicie, że pewnie mnie to obudziło… na chwilę wstrząsnęło, jednak potrzeba snu była tak wielka, że znów ledwo co się przemieszczaliśmy.

Mingajny ok, 148 km

20200628_061053

Dotarliśmy do Mingajn… Andrzej czekał  (spał) na nas w aucie na przystanku.  Zapukaliśmy w szybę i po chwili byliśmy już w środku. Zjedliśmy i położyliśmy się na dłuższą drzemkę… dłuższą, bo 45 minutową. Spanie w aucie nie było już takie komfortowe, bo słońce nagrzewające blaszaną pakę, nie robiło warunków do spania. Po przebudzeniu, ogarnęliśmy nasz sprzęt i ruszyliśmy dalej.  Kolejny przystanek, to Lidzbark Warmiński, a przed nim niebezpieczny i bardzo rychliwy odcinek asfaltowy. Zanim do niego dotarliśmy, kroczyliśmy bardzo pagórkowatą szutrówką, więc było chyba więcej marszu niż biegu. Nie chcieliśmy i chyba nie mieliśmy siły, męczyć już nóg na górkach. Do miejscowości Runowo, było całkiem sympatycznie i ładnie. Od Runowa do Lidzbarka Warmińskiego zaczął się wspomniany wcześniej asfalt, gdzie najmniejszy błąd mógł się skończyć tragicznie. Byliśmy mega zmęczeni, słońce strasznie paliło, gdzieś po drodze poprosiliśmy kogoś o wodę do polania się i zamoczenia czapek. Dało to lekka ulgę, lecz zmęczenie, upał i asfaltowa droga zrobiły swoje… do Lidzbarka Warmińskiego szliśmy jak zombi, uważając przy tym, żeby wpaść pod koła pędzących aut. Na tym odcinku kilometry nie chciały uciekać… na szczęście w pewnym momencie zauważyliśmy zwalniające auto a w nim znajomą twarz, a jej właścicielem był Dejf Worobiec, który obserwując nasz ślad postanowił przebiec z nami trochę kilometrów. Niestety musiał się zadowolić marszem straceńców. Niby dalej szliśmy, ale obecność innej osoby i jeszcze tak pozytywnej jak Dejf, sprawiła że nim się obejrzeliśmy, byliśmy już w Lidzbarku Warmińskim.

20200628_094221

Lidzbark Warmiński ok. 171 km

20200628_104936(0)

Andrzej czekał na nas przy drodze w samym mieście. Rozbiliśmy się na trawce przy jakiś garażach. Ogarnęliśmy swoje stopy, pokryte już sporą ilością pęcherzy i zabraliśmy się do jedzenia. Jak się okazało, pomidorówka skisła a ziemniaki pokryły się pleśnią… w takich warunkach to chyba nie powinno nas było dziwić, ale trochę szkoda tego jedzenia. Na tym punkcie już nie spaliśmy, ale trochę dłużej odpoczęliśmy. W końcu ruszyliśmy przed siebie. W eskorcie Dejfa przecinaliśmy miasto, żeby dojść do polnych dróg. W międzyczasie, Andrzej znów poratował nas lodami, które były jak lekarstwo. Chyba wszystko co zimne w taki upał, potrafi zdziałać cuda. Opuszczając miasto, ponownie byliśmy na drodze gruntowej. Dejf odprowadził nas jeszcze trochę  i znów byliśmy tylko we dwójkę. Szliśmy przez eksponowaną na słonce polna drogą, po chwili weszliśmy do lasu, którym za długo się nie cieszyliśmy, bo znów przed nami była droga polna w pełnym słońcu. Nie było możliwości zrobienia pauzy, gdyż owady w takich chwilach, chciały pozbawić nas całej krwi… trzeba było napierać przed siebie. Jednak napieranie w tym przypadku to marsz bez zatrzymywania się. Słońce robiło nam na złość i grzało okrutnie, nie było żadnego cienia i droga zaczęła przypominać bardziej jeden wielki staw niż coś po czym można biec czy nawet jechać czymkolwiek. Co jakiś czas patrzyłem na swoja nogę, która wyglądała jak balon. Opuchlizna była tak duża, że w pewnym momencie musiałem wyciąć gumkę ze skarpet,  przez którą wylewała się noga. Zombiaki powróciły, było gorąco, znów chciało się spać… byliśmy w stanie przypominającym udar słoneczny… w takim stanie minęliśmy wieś Wróblik, gdzie spotkaliśmy biegnących w naszym kierunku Andrzeja i kolegę Adama Kiewisza, którzy nie mogli się nas doczekać na parkingu za Wróblikiem. Tym razem w czwórkę, dotarliśmy do auta, gdzie przewidziany był dłuższy postój i drzemka. Zanim walnęliśmy się na piekielnie duszną pakę, schłodziliśmy się w klimatyzowanym przedziale kierowcy. Przed snem jedzenie, picie i uzupełnienie braków w plecaku, żeby po przebudzeniu w miarę szybko wystartować. Ta przerwa kosztowała nas ok. 1 godzinę, ale była niezbędna, bo od ciepła, zaczęło robić się nieciekawie. Obudziliśmy się i ruszyliśmy dalej w kierunku Dobrego Miasta.

20200628_153739

Drzemka zadziałała bo wszystko zaczęło w miarę działać. Postanowiliśmy, że początkowo będziemy bardzo energicznie iść z kijami, a jak się wdrożymy to zaczniemy podbiegiwać. Nasz marsz był bardzo energiczny i kilometry uciekały. Trasa prowadziła leśną szutrówką, więc było sporo cienia, który dawał ukojenie. Dochodząc do wsi Smolajny, naszym oczom ukazał się Piotrek Ferszt, który postanowił nas trochę pociągnąć, co mu się udało znakomicie. Każdy możliwy do biegnięcia i nie obciążający odcinek biegliśmy. Takim biegiem, przeplatanym marszem razem dotarliśmy do Dobrego Miasta, gdzie w centrum czekał na nas Andrzej z Adamem.

Dobre Miasto ok. 199 km

20200628_180207

W Dobrym Mieście chłopaki, przygotowali dla nas ucztę i zamówili jedzonko na wynos… makaron ze szpinakiem i takie tam cuda. Po przerwie na odpoczynek i jedzenie, z pełnymi brzuchami ruszyliśmy w dalszą drogę. Piotrek towarzyszył nam do końca i tak w trójkę zostawiliśmy Dobre Miasto za sobą i pomknęliśmy przed siebie w kierunku następnego małego przystanku, który miał się znajdować w Bukwałdzie, jednak plaża nad jeziorem Limajno wygrała.

Limajno ok. 210 km         

Na plaży szybka, mega chłodząca kąpiel w jeziorze, przebranie się w nowe ciuchy, opatrzenie stóp  i lecimy dalej. Znów tam gdzie to tylko możliwe, Piotrek wydaje komendy, żebyśmy biegli… nie kłócimy się z nim i wykonujemy pokornie zalecenia. Patrząc na Łukasza widzę, że mocno odżył, ja natomiast zaczynam czuć, że takie częste zrywy mogą mnie kosztować zjazd pod koniec, mimo to staram się jak mogę i trzymam to do wsi Cerkiewnik, gdzie ogólne zmęczenie i ogromny ból nogi, nie pozwalają mi nawet truchtać. Od tego momentu zaczyna się marsz. Nastrój nie jest najlepszy, tym bardziej jak widzisz, że Twój kompan ma siłę i mógłby biec, bo tak samo chce mieć już to za sobą, a nie może, bo Ty zamulasz. Uśmiech na twarzy wraca, bo coś jaskrawego pojawia się w oddali… tym jaskrawym obiektem jest  koleżanka Magda Burandt, której też się zachciało potowarzyszyć znajomym wariatom.

W czwórkę idziemy przed siebie, kilometry lecą wolno, bo zamiast biec ciągle idziemy… noga nie pozwala mi na nic innego.  Na telefon dostałem alarm burzowy i faktycznie nad Olsztynem była olbrzymia czarna chmura i słychać było złowrogie pomruki. Zerwał się wiatr i zaczęło kropić, zrobiło się też ciemno i trzeba było wyciągnąć czołówki. Zaczęło mocno padać i na szczęście Andrzej wyjechał nam naprzeciw. Zgarnął Magdę do auta, my się ubraliśmy w peleryny, zjedliśmy po bananie i ostatni raz uzupełniliśmy plecaki w picie. W tym momencie nasze drogi z Andrzejem się rozjechały. Po tylu godzinach pomocy, mógł w końcu pojechać na odpoczynek. Mówił, że jak nam szybko pójdzie to może poczeka na mecie… ale ja wiedziałem, że się żegnamy, bo mój stan nie przewidywał szybkiego tempa.

Zostaliśmy w trójkę i asekurowani prze Piotrka ruszyliśmy na ostatni etap. Niby Olsztyn był tak blisko, a jednak to ciągle było ok. 20 km. Deszcz nie odpuszczał, my też nie… udało się nawet parę razy podbiec tam gdzie było względnie płasko lub z górki. W pewnym momencie, gdzieś w lesie  dołączył do nas Grzesiek Baran, co było strzałem w dziesiątkę, bo moja czołówka zaczęła przygasać i bardzo pomogło mi jego światło, jak też obecność kogoś znajomego i związanego ze szlakiem.

Droga przez las była ciężka, oczy się zamykały, bo czuły już metę, noga pobolewała i nie pozwalała biec już wszędzie tam gdzie można by biec. No i oczywiście brak swojego światła i korzystanie z tego co oświetlał Grzesiek, nie pozwalały na zbyt wiele. Kiedy byliśmy już w lesie miejskim, to czułem, że wszystko zaczyna mi odpuszczać, meta była na wyciągnięcie ręki, a przed nami jeszcze wymagający odcinek wzdłuż rzeki Łyny, czyli leśne górki i dołki. Miotało mną na lewo i prawo. Łukasz szedł z Piotrkiem z przodu, ja z Grześkiem z tyłu. Co chwilę, Grzesiek  mówił, żebym uważał i od czasu do czasu odpychał mnie od skarpy, żebym nie poleciał się przywitać z rzeką płynącą w dole.

Między drzewami widać już miejskie prześwity… idziemy noga za nogą, oczy zezują już nieznośnie, zaczynają się pojawiać pierwsze zabudowania. Przed nami wyrastają dwa  olbrzymie wiadukty kolejowe, meta jest na wyciągnięcie ręki. Nikt nas nie wita, jest zbyt późno, przecież mieliśmy być w niedzielę około południa, a tu zbliża się 1:30 nad ranem w poniedziałek. Jest tylko ona, wymarzona, długo oczekiwana, stoi tam przecież od dawna… Wysoka Brama, nasza meta.

20200629_013023

Po 53 godzinach i 28 minutach docieramy do Olsztyna. To co zaczęło się w piątek i miało skończyć w niedzielne popołudnie, kończy się o 1:28 w poniedziałek. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia i rozchodzimy się jakby nic się nie wydarzyło… dziś, bo to dziś zaczyna się tydzień pracy, trzeba więc jakoś funkcjonować.

20200622_175223

Jak będę wspominał to czego dokonaliśmy z Łukaszem? Pewnie po części boleśnie, ale jednak z wielką dumą, bo przecież ustanowiłem swoje dwa rekordy ultra… najdłuższy dystans, czyli 270 km , bo aż tyle wyszło przez nasze pomyłki i najwięcej czasu  w wysiłku, czyli 53 h 28 m.

20200629_172237

Czy jeszcze tam wrócę? Zdecydowanie tak, bo ten wynik można śmiało poprawić i co najważniejsze zrobić to bez błądzenia.

Chciałem bardzo podziękować dla Łukasza, że na takie akcje daje się namówić bez zbędnego marudzenia. Dla Andrzeja za rewelacyjny i profesjonalny support. Dla Dejfa, Adama, Piotrka Magdy i Grześka, za wspólne chwile na trasie i super towarzystwo. Dla rodziny, która znosi moje  sportowe szalone pomysły.  No i oczywiście dla wszystkich obserwujących i wspierających nas komentarzami ludzi, którzy byli wirtualnie z nami  i śledzili nasze postępy.

104544201_723026958533565_3795688080665906239_n(1)