Na dobre nie zniknęły ślady na nogach, które miałem ogromną przyjemność zdobyć podczas Biegu Rzeźnika, a już siedzę przed klawiszami i wystukuje dla Was moje wrażenia po Ultramaratonie „147Ultra”, którego trasa wiodła ze Szczecina do Kołobrzegu.
Podobnie jak rok temu – był to mój drugi start w tej imprezie – biegłem w ramach zbiórki „Przebiegnę WSZYSTKO – na rzecz Autyzmu”, którą zorganizowałem w ramach akcji Biegiem Na Pomoc, która zbiera pieniążki na rzecz Fundacji Synapsis, zajmującej się autyzmem.
Wydawać by się mogło, że start to będzie czysta formalność, przecież już tu biegłem, to czym mnie może zaskoczyć ta trasa? Jednak wszystko było inaczej, nie mówię że gorzej ale zupełnie inaczej. Zaczynając od pogody, rok temu był upał, w tym roku chmury i deszcz. Kameralny start o 18:00 w lekkiej mżawce . Nieformalnie dobieram się w parę z Przemkiem (Vegenerat Biegowy), biegnie z nami też Agata, koleżanka Przemka, ale od początku coś z nią jest nie tak, nie może złapać rytmu, jak się później okaże przyczyną będą problemy żołądkowe. Zaczynamy w miarę żwawo, od czasu do czasu przechodząc do marszu i czekając na Agatę. Atmosfera jest świetna, gdyż z Przemkiem dogadujemy się świetnie, jakbyśmy znali się całe życie, a tak naprawdę jest to nasza rocznica, bo właśnie rok temu, na tej imprezie zbiegły się nasze drogi. Non stop śmiech i „śledzikowanie” czyli gwarzenie po Bialostocku
Pierwszy punkt Sowno (32,5 km) biegnie się naprawdę swobodnie, pewnie dlatego, że musieliśmy czasami czekać na Agatę, która walczyła z żołądkiem. Na punkcie „odbijamy” się na karcie jemy co jest dostępne, pozujemy do zdjęć i omawiamy szybko sytuację z naszymi sztabami serwisowymi – w tym roku, tak jak w poprzednim, serwisował mnie mój brat Piotrek – pozostaje poczekać na Agatę i lecimy. Czekamy i czekamy, żeby nagle się dowiedzieć, że Agata już pobiegła, więc musimy ją gonić. Nóżka podaje jak szalona, doganiamy uciekinierów i możemy uspokoić tempo, które jednak okazuje się trochę za wolne i
Przemek po konsultacji z Agatą dostaje od niej „błogosławieństwo” i możemy cisnąć we dwójkę. Początkowo biegnie się dobrze, ale nie trwa to długo, łapią mnie straszne bóle łydek, które naganiają do głowy bardzo złe myśli. Rok temu czułem się tak dopiero na 100 km, a teraz nie całe 50 km i już jest dramat. Uprzedzam Przemka, że być może od Maszewa, czyli następnego punktu, będzie musiał kontynuować sam, bo ja takiego tempa nie wytrzymam i będę musiał co chwila maszerować.
Drugi punkt Maszewo (55,5 km) dobiegam z wielkim bólem, łydki nie chcą współpracować, głowa analizuje. Odbijamy się, jemy co trzeba, uzupełniamy braki. Piotrek coś do mnie mówi, nie wiem co, widzę, że rusza ustami, przytakuję mu i informuję, że mam dramat. Wyjdę z punktu, ale bądź w gotowości, bo nie wiem jak to będzie – mówię. Pozostaje zrobić sesję zdjęciową i wypad. Przemek obdarowuje mnie tabletkami przeciwbólowymi i lecimy. W głowie układam sobie motywatory, przypominam sobie dla kogo to robię. Czy mogę tak po prostu zrezygnować? Absolutnie nie, bo tak jak w przypadku autyzmu, tak i
w tym biegu, droga do celu wymaga poświęcenia i nierzadko cierpienia. Mija chwila i bóle mijają, nie wiem czy to tabletki tak zadziałały czy to tylko lub aż efekt placebo, grunt że działa. Do następnego punktu biegniemy metodycznie, 30 minut biegu, na 5 minut szybkiego marszu. Trasa, która w tamtym roku strasznie się dłużyła, teraz znika bardzo szybko. Po trasie mijamy parę osób i wbijamy na kolejny punkt.
Punkt trzeci Nowogard (73 km) w tamtym roku był przystankiem umieralnią, ludzie się rozsiadali i wyglądali jak zombie. Teraz jest inaczej, od początku zakładaliśmy, że nigdzie nie siadamy, robimy co trzeba i zmykamy. Wbiegając na każdy punkt robimy pozytywne zamieszanie, uśmiechy na twarzach, energia w ciele i ciągle jakieś piosenki i inne gwarne gadki. Kolejna sesja zdjęciowa i nie marnując czasu wybiegamy dalej. Ten etap biegnie się delikatnie ciężej ale ciągle jest moc. Łykam kolejne tabletki, bo nogi nie odpuszczają. Z niecierpliwością czekamy na świt, który zwiastują piękne odgłosy ptasich śpiewów. Słychać ptaki, robi się jasno i trochę ciężko, Przemek wyciąga telefon i puszcza z niego coś co wywołuje niemalże wzruszenie i jednocześnie wolę walki…Wiewiórka na drzewie z kawałkiem „wszystko będzie dobrze…”, którą dostaliśmy w pakietach na Rzeźniku. Jest już pewnym, że nic nas nie powstrzyma…ciągle mówię NAS, tak jakbyśmy byli parą z Rzeźnika, ale tak się właśnie czuliśmy, od początku do końca razem, tak jakby tego wymagał regulamin. Pogoda przez całą noc była łaskawa…żadnego deszczu i odpowiednia temperatura bez podmuchów wiatru.
Punkt czwarty Płoty (95 km),w tamtym roku był punktem kulminacyjnym i destrukcyjnym. W tym punkcie wszystko się rozeszło, każdy obierał swój kierunek. Teraz tak nie było, byłem ja i Przemek i nic nie mogło zakłócić tej harmonii bieg. Wpadamy na punkt w podskokach, ludzie patrzą jak na wariatów, krzyczymy i śpiewamy, jest moc. Degustujemy pierwszy ciepły posiłek, napełniamy bukłaki, jemy banany i pomarańcze…no i rozgazowana Cola, która działa jak jakieś lekarstwo. Co nam pozostaje przed wyjściem w dalszą trasę? Oczywiście sesja zdjęciowa…celebryty pieprzone Łykam kolejne tabletki, które chyba już nie pomagają – ale profilaktyka musi być – i wyruszamy dalej. Przed nami pierwszy z najcięższych odcinków na trasie. Odkryte pola i droga usłana kamieniami. Czuję już zmęczenie i 30 minutówki nie są już takie proste, ale staram się jak mogę, żeby tego nie zaburzać. Czasami z pomocą przychodzi mi ukształtowanie terenu…wszystkie górki podchodzimy, żeby nie męczyć, już i tak zmęczonych mięśni. Co najdziwniejsze, ten straszny kamienisty odcinek wciągamy jedną dziurką od nosa, niestety przed jego końcem złowieszcze chmury, wiszące gdzieś w oddali, przygnały ulewę i tak, dalej podróżujemy w strugach deszczu i w błocie pod nogami. Deszcz nie odpuszcza do samego punktu.
Piąty punkt kontrolny Brojce (115 km) mieści się w namiocie strażaków, wbijamy tam w podskokach i po raz kolejny ludzie patrzą na nas jak na kosmitów. Na punkcie, jak poprzednio robimy co trzeba, bez zbędnych czynności, przebieramy mokre ciuchy (koszulki) i zakładamy peleryny. Pozujemy do zdjęć i żegnamy się z kolejnymi wspaniałymi ludźmi z obsługi i kibicami. Dalsza trasa wiedzie przez bruk, którym nie idzie biec, gdyż zmoczony stał się bardzo śliski. Gdy bruk się kończy zaczyna się polna droga, a raczej błotna trasa z zieloną wyspą pośrodku. Wyboru nie ma, trzeba biec przez mega mokrą trawę, lepsze to niż błoto po kostki. Kończy się błoto i zaczyna asfalt…no to gonimy dalej. Jednak 30 minutówki są już nie do utrzymania, więc biegniemy do pierwszych oznak „odcinki”, zaczynamy też wyznaczać sobie punkty do których dobiegamy, i tak punkt za punktem zbliżamy się do ostatniego przystanku.
Ostatni przystanek Byszewo (132 km) widząc go z oddali nogi zaczynają kręcić i znów wbijamy jak na haju nucąc pod nosem „wszystko będzie dobrze…”, ludzie żartują, że mamy coś białego pod nosem…biały gil? Szybka akcja, uzupełnienie braków, jedzonko, zdjęcia i poszły konie po betonie. Ostatnie 15 km ciągnie się w nieskończoność, raz słońce, raz deszcz i tak na zmianę. Włóż pelerynę, zdejmij pelerynę, włóż pelerynę…niech to %$##&* jasny strzeli. Coraz bliżej meta, a jednak tak daleko. Podrzędnym asfaltem, do głównej drogi, później w prawo przez wioskę, poboczem robiąc miejsce dla pędzących aut i za wioską skręt w prawo w podrzędny asfalt, który w połowie zamienia się w szutrówkę i prowadzi do drogi wjazdowej do Kołobrzegu. Odcinek pokonywany na zasadzie od drzewka do zakrętu, od górki do końca krzaków itp. Jak na złość przed samym Kołobrzegiem wyłączają się nam zegarki. Do mety jeszcze trochę a Garminy już pokazują 147 km, więc będzie te 150 km pewnie. Idziemy po omacku, wiedząc że jest szansa złamać 19 godzin. Kolejni zaczepiani ludzie ciągle jak mantrę powtarzają, że do hali Milenium jeszcze 2 km…nieważne ile ujdziesz, ciągle masz 2 km. W końcu pytamy się jednego Pana, która godzina?…za 8 min 13:00, a daleko jeszcze do h. Milenium?… jeszcze kawałek, do tamtego skrzyżowania, dalej prosto w prawo i będzie widać halę. Chyba nie damy rady – mówię do Przemka, na co on odpowiada – a może spróbujemy? Ok, lecimy, jazda…nogi zaczynają kręcić jak na finiszu mniejszego dystansu, jest ciężko ale już nie odpuszczamy, ciśniemy do końca. Mijamy skrzyżowanie, lecimy prosto i następnie w prawo, widać halę, taśmy wyznaczają trasę, widać dmuchaną bramę z napisem meta…Przemek coś przebąkuje z uśmiechem na twarzy o jakimś „zawale”, jeszcze chwila, ludzie krzyczą, klaszczą, dopingują. Przekraczamy linię mety…jaki czas, jaki czas? 18:59:34!!! AAAAAAUUUUUUUUUUUUU mamy to, k%$##, mamy to. Pozostaje taniec radości, sesja zdjęciowa i poszukiwanie tak upragnionego piwka. Parę telefonów do bliskich osób, które delikatnie nie dowierzają, że już po wszystkim…ponad 3 godziny lepiej niż rok temu. Robota wykonana.
Piwko, kąpiel, przebranie, obiad, który w ogóle nie wchodzi…straciłem apetyt, chwila rolowania nóg i wracamy do Olsztyna. Żal się żegnać, ale trzeba jechać…z wielkim smutkiem, lecz z medalem na szyi opuszczamy Kołobrzeg.
Dziękuję Przemkowi za tą niesamowitą przygodę – to chyba prezent na rocznicę znajomości, jak również Piotrkowi, który dbał aby nic mi nie zabrakło na trasie i czuwał na wszystkim. Na podziękowania zasługuje także sztab Przemka i wszyscy, którzy byli przy nas w tych niesamowitych momentach. Dziękuję też organizatorom, za tak fajne oznaczenie trasy i obsługę na punktach. Wrócę za rok i za rok i za rok…
Wszystko będzie dobrze – wystarczy mieć cel, a tak będzie!