W niedzielę (12.07.2015 r.) odbyła się pierwsza edycja ultramaratonu TriCity Trail 80+, którego trasa prowadziła przez teren Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. W założeniu uczestnicy mieli do pokonania 80 km z sumą przewyższeń +1700/-1800, a wszystko to w czasie 13 godzin. W nazwie biegu był bardzo istotny znak, jakim był „+”, który znajdował się obok dystansu…ale o tym dlaczego był on tak istotny napiszę trochę później, teraz zacznijmy od początku, a było to tak…
Decyzję o udziale w tym biegu podjąłem całkiem szybko. Wynikało to z faktu, iż jest to bieg „górski”, który jest rozgrywany nad morzem i całkiem niedaleko Olsztyna – miasta z którego pochodzę – jak również z klimatu imprez, jakie organizują chłopaki z CityTrail, czyli rodzinno-biegowej sielanki.
Skoro już wspominałem o organizatorach to muszę napisać, także o ich zaangażowaniu w moją zbiórkę charytatywną „Przebiegnę WSZYSTKO – na rzecz Autyzmu”, którą prowadzę w ramach akcji „Biegiem Na Pomoc” zbierającej środki na fundację Synapsis, zajmującą się autyzmem. Organizatorzy zgodzili się zwolnić mnie z opłaty startowej, w zamian za wpłacenie tej kwoty na zbiórkę, której szczegóły znajdziecie na www.siepomaga.pl/makeruneasier. Jak widać serca mają wielkie nie tylko do biegania, ale także do pomagania innym.
Po małym wprowadzeniu, czas przejść do samego biegu, który startował punktualnie o godzinie 5:00 z Gdańska, a swój finał miał w Wejherowie. Start był bardzo kameralny i dla osób, które przyzwyczajone są do tłumów i dużych imprez, mógł wyglądać jak treningowe spotkanie grupy znajomych. Pod dmuchaną bramą przebiegło 78 osób i zaczęła się zabawa. Pierwsze wrażenie – tu jest naprawdę pięknie – zostało przerwane pierwszą „pułapką”, a okazało się nią złe oznaczenie trasy, która nie zgadzała się z mapą, jak się szybko okazało, zielone taśmy wyznaczające szlak, zostały pozrywane i przewieszone w inne miejsce, taki żarcik, jakiegoś skończonego idioty myślącego, że to takie zabawne jak ludzie się pogubią. Na całe szczęście ktoś się szybko zorientował i wszyscy wrócili na dobry szlak.
Będąc na prawidłowej ścieżce, można było zachwycać się ukształtowaniem terenu i dzikością natury – momentami trasa wiodła nieużywanymi miejscami, usłanymi powalonymi drzewami, gałęziami, liśćmi itp. Od początku biegłem z Piotrkiem, kolegą z Olsztyna, z którym miałem startować w tym roku w Rzeźniku, jednak jego urlop wygrał z biegową przygodą, którą ostatecznie zrealizowałem z „turbo” Martą Barcewicz. Z Piotrkiem mieliśmy nawet taki mały wkręt, że biegniemy w parze, jak na Rzeźniku.
Podziwianie trasy skończyło się dosyć szybko, a wszystko przez oznaczenie trasy, które było największym minusem tej imprezy i dla wielu uczestników, w tym także dla nas przysporzyło wielu problemów i nadwyżek. Pierwszą wpadką był kolor taśm wyznaczających kierunek – jasno zielony, nie jest zbyt widoczny w zielonym lesie. Druga wpadka to sposób mocowania taśm – owijanie drzew, spowodowało zlewanie się kolorów i trzeba było dobrze wytężać wzrok żeby je zauważyć. Trzecia wpadka to miejsca zamocowań – większość taśm była za daleko od newralgicznych miejsc, poza tym było ich w tych miejscach zbyt mało i do tego taśmy wiszące na krzaczkach wtapiały się w liście i wytropienie ich było sporym wyzwaniem. Do tego wszystkiego swe ręce przyłożyły chore osoby, które zrywały taśmy i zrobiły koło pióra dla organizatorów, którzy teraz się trochę nasłuchają.
Był kubeł zimnej wody za oznaczenie, więc teraz trochę to ogrzeję pozytywami. Bardzo fajnie rozwiązana była sprawa punktów kontrolnych, na których znajdowały się bufety. Były cztery takie punkty i podejrzewam, że większość osób wyobrażała sobie je inaczej niż wyglądały, a wyglądały tak, że była tam mata z pomiarem czasu i stolik z jedzeniem i piciem – prostota w najlepszym wydaniu. Zastawa na stolikach była idealna i widać, że skonfigurowana przez biegaczy. Znajdowały się tam woda, izotonik, żelki, rodzynki, pomarańcze, arbuzy, banany, batony musli, na dwóch ostatnich cola – czego chcieć więcej. Fajne było to, że nie traciło się tam czasu na zbędne czynności, każdy uzupełnił braki i w drogę.
Sama trasa, jak dla mnie była wymagająca i dała się we znaki, tym bardziej, że zmagałem się z kontuzją pasma b.p., które dokuczało mi na zmianę raz prawa, raz lewa noga – bez znieczulenia się nie obyło. Były momenty, w których myślałem, że to już koniec, ale silna wola, znieczulenie i wsparcie Piotrka, bardzo pomogły. Przed 50 km spotkaliśmy na trasie Daniela – kolegę z Olsztyna, który mocno pobłądził. Zrezygnowany i zmagający się z silnym bólem brzucha maszerował do punktu kontrolnego, w którym chciał zrezygnować, na szczęcie na punkcie odwiedliśmy go od tego pomysłu i szczęśliwie finiszował z nami. Przeglądając wyniki widziałem, że nie został sklasyfikowany, a wszystko przez nieuwagę, gdyż na punkcie gdzie chciał zrezygnować zdjął chip z buta, po czym włożył go z powrotem do plecaka i nie sczytało go przedostatnim punkcie i na mecie, gdzie wbiegł z nami.
Bóle, które przeżywałem na trasie, szczęśliwie zniknęły po ostatnim punkcie kontrolnym, więc do mety można było biec bez grymasu i dyskomfortu. Widok znajomej bramy z napisem Meta, tradycyjnie dodał szybkości i podciągnął maksymalnie do góry kąciki ust. Dodatkowo, widok ekipy z Olsztyna sprawił, że kończyło się jak u „siebie”. Dodać muszę, że meta CityTrail wywołuje u mnie ślinotok…pewnie zastanawiacie się teraz dlaczego? Sprawcą jest jedzonko, które po biegach na piątkę jest już tradycją – rogaliki i herbata, a teraz jeszcze ciepły posiłek, do wyboru spaghetti bolognese bądź ze szpinakiem oraz pełno owoców. Finalnie na mecie zameldowaliśmy się z czasem 10:55:42, co mnie ogromnie cieszy, gdyż w ciągu niespełna 40 dni był to mój trzeci start ultra (Bieg Rzeźnika, 147Ultra, TriCity Trail 80+) i organizm domaga się odpoczynku.
Niektórym nie bardzo podobał się brak darmowej koszulki okolicznościowej i medal wykonany z drewna. Jeśli chodzi o koszulki, jest to problem wielu imprez. Albo są brzydkie, albo źle skrojone, albo ze złego materiału itp. – nikomu się nie dogodzi, każdy ma jakieś „ale”, a w tym przypadku problem został wyeliminowany…i słusznie, bo od tych koszulek po biegach to już szafa pęka, a i tak w większości się nie biega, tylko zalegają…lepiej oddać je np. do domu dziecka i przy okazji zaszczepić w młodzieży ducha sportu. Medale to też sprawa stara, jak stare jest bieganie w zawodach. Każdy ma wygórowane oczekiwania i szkoda, że nie są ze złota lub chociaż ze srebra. Czy nie powinno być tak jak powiedział Frank Shorter „Chcę, żeby czas spędzony na bieganiu był moją nagrodą.”? Tak samo jak koszulki, medale wylądują finalnie w „szufladzie”, więc czy jest to takie ważne czy były one z drewna czy z metalu? Osobiście uważam, iż medal TriCity Trail 80+ ma swój urok i należy się cieszyć, że nie jest to chiński plastik z wizerunkiem biegacza i nalepką na rewersie.
Jedno jest pewne, jeżeli za rok odbędzie się druga edycja – mam ogromną nadzieję, że tak – to startuję bezwarunkowo. Wierzę, że organizatorzy wyciągną wnioski i poprawią oznakowanie trasy, może nawet dojdą, kto dodatkowo robił im koło pióra i nie będzie potrzeby dodawania „+” do dystansu, który chyba tym razem uwzględniał to, że ludzie będą błądzić i nadrobią kilometrażu.
Którędy prosto? W prawo, w lewo, szczyt i drzewo, dalej szlakiem, meta czeka za tym krzakiem.