Rzeźniczek
Sobotni poranek, złowrogi dźwięk budzika dręczy me uszy zmęczone po raz ostatni, jutro obudzę się już sam, sam z siebie, bez elektronicznego sierżanta. Zatem wstałem i co dalej?… oszczędzę Wam opisu porannych rytuałów, gdyż znacie je dokładnie, jedyną różnicą strój, jaki przygotowałem na ten bieg…tak jak obiecałem jest to strój rzeźnika, cały popisany przez darczyńców, wspierających moją zbiórkę. Rzecz jasna, pod strojem mam też normalną zbroję, choć były pytania i prośby abym nie miał nic…nic z tego.
W odróżnieniu od pozostałych biegów, na start Rzeźniczka, uczestników dowozi kolejka wąskotorowa, która wprowadza niesamowity nastrój wśród biegaczy. Gdzie nie spojrzeć, widać uśmiechnięte miny, jedynie pojedyncze jednostki wyglądają jakby jechały na zesłanie. Żarty, wspólnie zdjęcia i podziwianie widoków, to jest to co przebija się najwidoczniej podczas tej podróży na start, który znajduje się tam gdzie wczoraj kończył się Bieg Rzeźnika. Całą podróż spędzam w towarzystwie Przemka, Magdy i Dani i jak nie trudno się domyśleć, króluje opcja „bialostocka”, jak to zawsze bywa na spotkaniach „Krzysiek-Przemek”.
Wcześniej ustalaliśmy, że Rzeźniczek będący dla mnie wisienką na torcie wielkiego szlema, robimy wspólnie i na spokojnie…przypominając sobie i innym, jak piękne jest i może być bieganie, kiedy czerpiesz mega radość z tego co robisz i nie wypruwasz sobie flaków, aby urwać kilka nic nie znaczących minut, o ile nie walczysz o podium.
Gdy kolejka dotarła na miejsce, wypadły z niej chordy głodnych biegu biegaczy. Idąc na start, można było poczuć się jak woda w korycie rzeki, zmierzająca w jednym właściwym kierunku. Na pobliskich zboczach, w krzakach migotały kolorowe stroje biegaczy, którzy postanowili w najbardziej naturalny i odzwierzęcy sposób, zaznaczyć tam swoją obecność.
Tradycyjnie, start wyznaczało odliczanie i Mirek ze swoją strzelbą, po wystrzale której, setki butów zaczęło grać najwspanialszy hymn.
Zgodnie z ustaleniami zaczęliśmy bardzo spokojnie, nie męcząc nóg na podbiegach, tempo wyznaczała nam Magda i to jej pilnowaliśmy najbardziej. Pokonując szutrowo-asfaltowy odcinek, weszliśmy na szlak, gdzie zaraz znaleźliśmy sobie leśne kijki, ułatwiające zabawę, znaczy się bieg. Śmigając tak do przodu, wspominaliśmy z Przemkiem, wczorajszy Bieg Rzeźnika i trasę, którą dziś robiliśmy w drugą stronę. Co chwila kontrolowaliśmy, aby w stanie euforii nie zapomnieć o Magdzie, na szczęście się udawało i byliśmy ciągle w zasięgu wzroku, jedynie na zbiegach dawaliśmy sobie upust, co pozwalało nam poczekać i odpocząć trochę na dole.
Pierwszym bardzo wyczekiwanym punktem, przy którym postanowiliśmy zrobić przerwę na sesję zdjęciową i delektowanie się pięknem Bieszczad, było tzw. „Okienko” na Słowacką stronę. Widok zapierał dech w piersiach do tego stopnia, że niektórzy także postanowili zatrzymać się na chwilę i przywieść coś więcej z tego biegu niż medal. Naładowani energią płynącą z widoków, ruszyliśmy dalej przed siebie, można powiedzieć, że od tamtego momentu zaczęła się prawdziwa głupawka w naszym stylu i rozkręcała się z każdym kolejnym kilometrem, zabawne jest to, że im było ciężej tym weselej…przynajmniej dla nas. Wpadając na „Roztoki” zmagaliśmy się bardziej z bólem brzucha wywołanym śmiechem, niż bólem nóg.
Wydawało się, że lepiej być nie może, jednak to były złudzenia. Drugi etap biegu, to było apogeum wariactwa, które postanowiliśmy przelać na pozostałych uczestników biegu. Mieliśmy już swoje ulubione grupki biegaczy, z którymi mijaliśmy się co chwila i w trudnych dla nich momentach zagadywaliśmy m.in. tytułowym tekstem „Piękne te góry, takie soczyste!?” Początkowo ich miny nie wskazywały na nawiązanie nici porozumienia, lecz po chwili wszyscy byli totalnie odblokowani i podejmowali temat soczystych gór z wzajemnością. W tej totalnej głupawce, czekaliśmy tylko, aż skończy się podejście pod Okrąglik, gdyż wiedzieliśmy, że później zostaje nam już tylko Małe Jasło i jesteśmy w domu, czyli na zbiegach.
Plan był taki, że pochłonięci euforią pędzimy w dół ile wlezie, zaczepiając po drodze każde napotkane żywe stworzenie i czekamy na wypłaszczeniach na Magdę i Dani, które zarażone pozytywnym nastrojem, całkiem szybko pojawiały się w polu widzenia. Pierwszy dłuższy postój mieliśmy na szutrowej drodze przecinającej szlak, gdzie postanowiliśmy pomóc w nawigacji wolontariuszom i kierowaliśmy innych biegaczy na szlak…miny biegaczy i wolontariuszy w tamtym momencie były bezcenne. Kiedy dziewczyny wbiegły na szutrówkę, oznajmiliśmy że widzimy się na dole, koło Solinki i popędziliśmy przed siebie, były to chyba moje najszybsze kilometry zbiegów w całym festiwalu. Dobiegając do mega błota i rzeczki, znów postanowiliśmy pokierować ruchem i pomóc biegaczom, co poskutkowało przemiłymi słowami jednej z uczestniczek „Dziękuję, że byliście” i nie chodziło jej tylko wskazania kierunku biegu, lecz o pozytywną energię na trasie.
Będąc po drugiej stronie Solinki, widzieliśmy Orlik i ludzi chłodzących się w rzece po biegu, oczywiście nie mogliśmy sobie odmówić zagadania do nich w stylu „bialostockim”, wywołującym mega uśmiech. Na tory wbiegaliśmy już w pełnym czteroosobowym składzie. Po drodze minęliśmy całą wilczą rodzinkę, głośno dopingującą nas to walki na ostatnich metrach, lecz w naszym przypadku nie o walkę chodziło, lecz o kolejną wspaniałą przygodę. Przebiegając przez szpaler kibiców, złapaliśmy się za ręce i rytmicznym skipem B przekroczyliśmy linię mety, a za metą już tylko ostatnia dekoracja i ostatnie piwko pobiegowe.
Zadanie wykonane, teraz trzeba lecieć na kwaterę, zmyć z siebie ostatnie biegowe brudy, przyodziać normalny stój i wracać na orlik, gdzie miała się odbyć dekoracja zwycięzców i oficjalne zakończenie Festiwalu Biegu Rzeźnika.
Ogarnąwszy swoja osobę, już po chwili byłem na Orliku i ku mojemu zaskoczeniu, szybko zostałem wywołany przez organizatorów na scenę, żebym szybko zrelacjonował wszystkie biegi, które przebiegłem. Zaraz na scenie pojawili się jeszcze dwaj tacy wariaci, co to przebiegli wszystko co było, oczywiście w takiej samej jak ja skróconej wersji, czyli Wielki Szlem pozostaje dalej nie zdobyty i czeka na swojego bohatera.
W ramach wyróżnienia za pokonanie wszystkich biegów, od organizatorów otrzymaliśmy po torbie z serami z Ryk i chwilę, później po leżaku plażowym…Jak określił to Mirek, symboliczne wyróżnienie wynika z faktu, iż nie byli na to przygotowani i nie sadzili, że to zrobimy. Dla niektórych może się to wydawać śmieszne, skandaliczne czy niedopuszczalne, jak dla mnie nic wielkiego się nie stało…fajnie jest dostać statuetkę za niecodzienne dokonania, lecz przez jej brak świat mi się nie zawalił, a prawdziwe wyróżnienia dostawałem na mecie każdego z biegów. Największą nagrodą zaś, był czas jaki mogłem spędzić na bieganiu i poznawaniu wspaniałych ludzi. Kiedy oficjalnie impreza została zakończona, przyszedł czas na porządne jedzenie i świętowanie , tego co działo się przez cały tydzień.
Krzysiu! Opowiedz o porannych rytuałach. Koniecznie 😉