Jest poniedziałek, w ręku trzymam pióro namoczone w atramencie, którym mam zamiar delikatnym lecz zdecydowanym ruchem, zapełniać wersami papirus, przelewając nań swoje wspomnienia z Ultramarotonu Zielonogórskiego „Nowe Granice” lecz jest jeden problem…nie mam pióra, papirusu ani mocy, by stworzyć dzieło godne uwagi. Jednak spróbuję coś naskrobać, w tym celu musimy się cofnąć w czasie.
Jest piątek rano, wyruszam w podróż do Zielonej Góry, za oknem delikatna mżawka. Po drodze odwiedzam Grudziądz, z którego zabieram Przemka – Vegenerata Biegowego i ruszamy razem w drogę. Opuszczając granicę miasta, zostajemy zaatakowani nagłym opadem śniegu, który nie wróży nic dobrego, a było tak pięknie, wiosna wisiała w powietrzu. Pomimo trudnych warunków, droga mija dobrze, a nawet rewelacyjnie, no ale nie może być inaczej, jak jedziemy razem…poziom głupawki sięga zenitu.
W okolicy Świebodzina nagle wraca wiosenny klimat i biel znika z krajobrazu, żeby za chwilę się pojawić w postaci pomnika „Chrystusa Króla”. To nie może być przypadek, zjeżdżamy z trasy i jedziemy na spotkanie z Królem, który jak się okazuje ma drzwi wejściowe do łydki, dziwny gość, ale nie wnikam. Po królewskich konsultacjach udajemy się prosto do Zielonej Góry, odebrać pakiety startowe.
Docierając na miejsce, odbiór pakietów załatwiamy szybko, więc zostaje już tylko odprawa i można czekać na dzień startu. Pomijam fakt, że pokręciliśmy godziny odprawy i naczekaliśmy się jak barany, zamiast pójść spokojnie ładować węgle. Załatwiwszy formalności, udaliśmy się do domu, żeby w końcu zjeść coś konkretnego, przed porannymi wojażami. Zanim Przemek podgrzał makaron z magicznym sosem, ja tradycyjnie pochłonąłem opakowanie śledzi w sosie musztardowym i zapiłem ciemnym piwem…no co zrobisz, jak nic nie zrobisz, taka tradycja. Pyszne dania wciągnięte, ciuchy przygotowane, można iść spać, bo po 4:00 rano pobudka.
Jest sobota, chwilę po 4:00 odzywa się budzik, prawa noga ląduje na ziemi, lewa dołącza, idę do kuchni, Przemek już gotuje wodę na kawę (kawa musi być, każdy raczej wie dlaczego), nóż bestialsko przekrawa bułkę na pół (a co tam, ma gluten niech cierpi), w której ląduje dżem malinowy. Racząc się jedzeniem i piciem, włączamy telegapior, w którym wróżka Salomea przepowiada przyszłość dla pana Bogusława, rocznik 31′, mózg został zaorany z samego rana, co będzie dalej? Podczas szykowania się, nie zapominam o wazelinie na stopy, która już nieraz ratowała sytuację, a stopy nadawały się do normalnego życia. Przemek miał nie „wazelinić” stóp, lecz go przekonałem, co było dobrą decyzją, o czym przekona się później. Przyjeżdża Taxa i ruszamy na start.
Punkt 6:00, na starcie zlokalizowanym na boisku szkolnym, odpalają się czerwone race i ruszamy na podbój zielonogórskiej trasy. Zapowiadało się, że będzie mokro i błoto, jednak do pierwszego punktu kontrolnego na ok 23 km, trasa była idealna. Na początku trochę górek, trochę zbiegów, piękny las i dobre podłoże. Utrzymywaliśmy całkiem szybkie tempo, biorąc pod uwagę fakt, że biegniemy na 103 km, ale jakoś tak ciężko było powstrzymać wypoczęte nogi. Tradycyjnie kupa śmiechu i turbo głupawka, dzięki której kilometry szybciej znikają. Wpadając na punkt, zgarnęliśmy ze stołu strawę i ruszyliśmy w dalszą drogę, gdzie miła czekać na nas niespodzianka.
Dobiegając do 25 km naszym oczom ukazało się ogromne rozlewisko, o którym była mowa, lecz wyobrażaliśmy je sobie inaczej. Ludzie próbowali je obiegać bokiem, ale wyjścia nie było, trzeba wejść do wody. Niektórzy zdejmowali buty, skarpety i podciągali spodnie, uznaliśmy jednak, że jest to zbyt ryzykowne i grozi kontuzją lub zakażeniem. Mieliśmy przygotowane foliowe buty, sięgające prawie do kolan, lecz za chwilę się okazało, że woda miejscami sięgała prawie do pasa i w tym przypadku buty nic by nie dały. Nie ma wyjścia, trzeba prawie 300m odcinek rozlewiska pokonać tak, jakby go tam nie było. Woda była lodowata, ale dawała niesamowitą ulgę na lekko podmęczone łydki i uda. Każdy kolejny krok był zagadką, raz woda za kostki, zaraz wpadasz po pas, później po kolana, lewa noga wyżej, prawa niżej. Po wyjściu z bajora, chyba przez kilometr miałem wrażenie, jakby mi ktoś zalał buty betonem. Później nie było już takich niespodzianek.
Problemy zaczęły pojawiać się przed drugim punktem kontrolnym zlokalizowanym na 47 km trasy. Lewa kostka, w której jak się okazało nie mam więzadła i jest niestabilna, zaczęła się odzywać, a wraz z nią prawa noga, która ją odciąża. Ale w tamtym momencie nie ból nóg był najgorszy, lecz skręcający ból brzucha, wynikający z głodu i przeświadczenia, że punkt kontrolny powinien być już wcześniej (coś miało być, a nie ma, więc głowa lekko puściła). Wpadając na drugi PK najadłem się jak bąk, aż ciężko było ruszyć, ale jakoś poszło, rosołek z makaronem musiał się ułożyć. Po drodze do trzeciego punktu, znaleźliśmy prawdziwe skarby, z którymi nie mogliśmy sobie nie zrobić zdjęcia, m.in. zderzak samochodowy, czy selfiestick z rury. Sam bieg prawie do samego końca wyglądał podobnie, Przemek lekko z przodu nadawał tempo, ja z tyłu wykonywałem zadanie. Nogi bolały, więc taktyka biegu, przeplatanego krótkimi odcinkami marszu, była idealna. Na 62 km był kolejny PK, tam też się najadłem za wsze czasy, tym razem pomidorowa z ryżem. Zaraz po wyjściu z punktu, kilometry jakby stały w miejscu, no ale nic dziwnego z tak wypełnionym brzuchem. Kiedy uczucie sytości przeszło, tempo nie wzrosło drastycznie, ale przynajmniej można było biec bez pomrukiwania. Jak Przemek wyrywał za bardzo do przodu, hasłem hamującym było „MIAU” od Michał, nie pytajcie dlaczego, to długa i dziwna historia, więc hasło MIAU całkiem często gościło w moich ustach i przerywało śpiew żurawi. Dodatkowo rodzinę bólu zasiliły pęknięcia na stopach, wywołane przez odparzenie.
Późniejsze punkty, na 80 km, (tajny na 95km) i 98 km to była szybka piłka, uzupełnienie picia, gryz tego i tamtego i dalej w drogę. Po wyjściu z tajnego punktu na 95 km dołączył do nas kolega Rafał, który biegł z nami do końca i musiał wysłuchiwać tych wszystkich dziwnych rzeczy, które roiły się w naszych głowach, dla nas to norma, ale jego odczucia mogły być różne. Przed 98 km zrobiło się ciemno i musieliśmy wyciągnąć czołówki, zaczynaliśmy z nimi i z nimi zakończymy. Na samej końcówce udało nam się dogonić jeszcze grupkę biegaczy, którym uratowaliśmy bieg, gdyż pomylili trasę i gdyby nie nasza reakcja, pobiegliby do miasta i błądziliby w poszukiwaniu mety. Ostatni kilometr to już totalny luz, bez spiny, jak była górka to maszerowaliśmy, nie było sensu się spinać, radością było to ukończyć z bananem na twarzy i tak było. Wbiegając na boisko, powtórzyliśmy z Przemkiem manewr z Rzeźniczka, czyli na metę wpadamy Skipem B.
Przekraczając linię mety odebraliśmy piękne medale w formie nieśmiertelników i udaliśmy się na gorący poczęstunek i obowiązkowe piwo…późniejsze wydarzenia, nie mają charakteru sportowego, poza nawadnianiem, więc niech opadnie kurtyna.
Organizatorom chciałbym bardzo podziękować za super przygotowany bieg. Szczególne podziękowania ślę do obsługi punktów kontrolnych, która była bardzo uczynna i chętna do pomocy, a uśmiechy z ich twarzy nie znikały, mimo wielu godzin na posterunku.
Jest jedna rzecz, której pominąć nie mogę, gdyż oburzyła mnie strasznie. Chodzi mi o skandaliczne i do tej pory niespotykane na innych biegach, zachowanie biegaczy, a dokładniej mówiąc brak zachowania czystości na trasie. Takiej liczby „sportowych” śmieci, nie widziałem nigdzie indziej. Jest akcja „Jestem Ultra, nie śmiecę” lecz do wielu uczestników chyba nie dotarła. Co chwilę, na ziemi widziałem opakowania po żelach, batonach, fiolki po specyfikach w płynie, dodatkowo jakieś chusteczki i puszki. Jak tak w ogóle można, jak jesteś w stanie nieść żel lub coś innego w formie pełnej, to dlaczego nie możesz pustej formy donieść do kosza, który był przy każdym punkcie kontrolnym. Jak się biega w mieście na zawodach, to jeszcze jest to do zrozumienia, ale przyrody w ten sposób się nie niszczy….WSTYDŹCIE SIĘ ULTRA BRUDASY.
P.S. Wazelina dała radę, 78 km w mokrych i ubłoconych butach, a tam tylko pęknięcia na podeszwie stopy od odparzenia i jeden mały bąbelek.