SuperMaraton Gór Stołowych, to 50 kilometrowy bieg, na który czekałem, jak na mało który. Dlaczego, właśnie ten bieg zajarał mnie tak, jak Bob Marley, skręta? Złożyło się na to kilka czynników. Po pierwsze, wymagająca trasa i ciekawy (w miarę krótki) limit czasowy. Po drugie, widoki, jakich ciężko jest doświadczyć np. na biegu Rzeźnika. Po trzecie, finish biegu, który znajduje się na szczycie Szczelińca Wielkiego. No i po czwarte, niesamowita atmosfera, jaką tworzą organizatorzy i uczestnicy biegu. Tyle o powodach, przejdźmy zatem do wspomnień.

Trasa

W góry stołowe wybrałem się całą rodziną (żona Ania i dwie córki, starsza Alicja i młodsza Jagoda), dodatkowo z Olsztyna dojechali jeszcze znajomi z Drużyny Wilka – Asia i Jurek. Z Olsztyna wyruszyliśmy w czwartek wieczorem, żeby zatrzymać się u brata w Warszawie, po czym w piątek z rana obraliśmy kurs na Karłowo. Droga przebiegała bardzo szybko, gdyż połączenie z Warszawy, biegnie przez autostrady i drogi ekspresowe. Po paru godzinach jazdy, zameldowaliśmy się w domkach „Czerwona woda” w Karłowie. Zrzuciliśmy cały majdan z samochodu, obraliśmy strategiczne miejsca sypialne i udaliśmy się pieszo do Pasterki, gdzie znajdowało się biuro zawodów.

20170630_152653

Do „centrum” Karłowa mieliśmy ok. 1 km, a stamtąd 2,5 km zielonym szlakiem, przez łąki pasterskie, do Pasterki. Biuro zawodów znajdowało się w D.W. „Szczelinka”. Przybyliśmy trochę za wcześnie, więc skorzystaliśmy z oferty gastronomicznej „PasterKrowa”. Na każdym kroku udzielała się atmosfera biegu, przemykali organizatorzy, dopinający wszystko na ostatni guzik, podjarani uczestnicy niecierpliwie czekali na odbiór pakietów, w międzyczasie wymieniając się swoimi historiami i doświadczeniami.

20170630_164212

Punkt 16:00, drzwi biura zawodów otworzyły się, a sala zapełniła się biegaczami, szukającymi swojego miejsca w kolejce. Odbiór pakietów, przebiegał bardzo sprawnie, załoga SGS (SuperMaratonu Gór Stołowych) spisała się na medal i robiła to z nieznikającym uśmiechem na twarzy :) Zabrawszy swój przydział, udaliśmy się w drogę powrotną, do Karłowa, gdzie mieliśmy czekać na przyjazd reszty „wilczej rodzinki”. W międzyczasie postanowiłem przygotować sprzęt, na jutrzejszy start. Gdy słonce leniwie chowało się za horyzontem, dojechała reszta załogi, oznaczało to, że można przejść do rytualnego zjedzenia śledzia w sosie śmietanowym i popicie go piwem Kozel Cerny… spokojnie, nie dostanę po tym sraczki 😉

Start zaplanowany był na godzinę 9:00, więc trzeba było wstać odpowiednio wcześniej, żeby uraczyć porcelanowego króla zbędnym balastem i jeszcze dotrzeć na piechotę do Pasterki. Pogoda  zapowiadała się wspaniale, świeciło słońce i powiewał lekki wietrzyk. Pożegnawszy swoje dziewczyny, udałem się z Asią i Jurkiem w drogę ku przygodzie. Po niespełna 40 minutach byliśmy na miejscu, mijając po drodze rzekę uczestników zmierzających w jedynym właściwym kierunku.

20170701_082014

W pasterce było już tłoczno, a niesamowitą atmosferę biegu, można by kroić nożem. Start był zlokalizowany przed schroniskiem, gdzie nieopodal znajduje się kultowy pomnik „Serce pozostawione w Pasterce”.

20170703_133040

Punkt 9:00, po wspólnym odliczaniu, ruszyliśmy szlakiem w kierunku Czech, gdzie biegła ponad połowa trasy. Pierwszy etap prowadził asfaltem, gdzie można było rozruszać nogi, po czym przechodził w naturalny szklak, było lekko pod górkę, ale nie na tyle, żeby maszerować. Po chwili pojawił się pierwszy długi zbieg i nogi odpaliły jak fajerwerki na sylwestra…tego było mi trzeba. Zbieg zakończył się nagle, żeby uraczyć nas pierwszym podejściem, które zaczęło powoli odsłaniać, przed nami piękno tych gór, czyli niesamowite skały, które układały się w wymyślne figury. Ciężko mi było się skupić na biegu, gdyż takie widoki, widywałem tylko na zdjęciach…dlatego nie mogłem sobie odpuścić wielu przystanków na zrobienie pamiątkowych fotek. Dobrze wiedziałem w jakiej jestem formie i że nie walczę o złote kalesony, więc grzechem by było przebiec ten bieg ot tak sobie i nie pamiętać tego co oferuje natura w tej części świata.

20170701_093630

Nie zwracałem szczególnej uwagi na zegarek, robiłem swoje i delektowałem się pięknem. Trasa usłana była kamieniami, głazami i korzeniami. To w górę, to w dół. Większość czeskiej części, można było pokonać biegiem, a podejścia nie były szczególnie trudne, za to techniczne zbiegi, dawały wiele radości.

Po czeskiej stronie znajdowały się dwa punkty kontrolno-żywieniowe, które, były znakomicie wyposażone w arbuzy, pomarańcze, banany, słone orzeszki, żelki, rodzynki, wodę i izotonik. Doskonale pamiętam, że biegnąc przez czeski etap, w głowie układałem sobie, że opisze ten bieg jako szybki i techniczny… jednak szybko miałem zweryfikować swoje piśmiennicze plany.

20170701_100506

Wracając na polską stronę, zaczęła się odzywać lewa kostka, która jest moją „piętą achillesową” …kostka, piętą – brzmi ciekawie. Na domiar złego, przypałętały się skurcze jakich nie doświadczyłem od swojego debiutu w maratonie poznańskim.

Do Pasterki gdzie znajdował się trzeci punkt (28 km) dotarłem marszem, nie pomagał doping kibiców, musiałem trochę podejść, żeby przestało boleć. W tym momencie marzyłem tylko o pomidorach z solą, które jak na życzenie odnalazłem na stole, była też Cola, która zawsze ratuje ultra głowy, gdy już zaczyna się dziać słabo. Pamiętam, że zjadłem chyba ze trzy pomidory, sowicie moczone w soli, wiele kawałków arbuza i pomarańczy, opiłem się też Colą.

Skurcze nie odpuszczały, ale trzeba było lecieć dalej. Jeszcze nie wiedziałem co mnie czeka, gdyż zaczynało się niewinnie, lekki podbieg, przez łąkę, płasko przez las, aż tu nagle docieram do miejsca, gdzie mijamy się z innymi uczestnikami biegu… oni idą w górę, a my „za karę”, jak powiedziała przesympatyczna wolontariuszka, w dół, żeby później iść śladami mijanych kolegów i koleżanek. Ta kara była dla mnie jak nagroda, ponieważ lecąc w dół mijały mi wszystkie bóle i tylko tak mogłem uratować ten bieg. Zbieg był bardzo wąski i trudny technicznie, co nie przeszkodziło mi minąć masę ludzi, którzy na tych zbiegach nie czuli się tak swobodnie jak ja. Było długo i ostro w dół, no ale wszystko co dobre kiedyś się kończy, tak też było w tym przypadku. Skończyła się bajka i zaczęło się piekło, trzeba było teraz podejść tyle ile się zbiegało… a podejście po takich skałkach i głazach nie było niczym przyjemnym dla zajechanych nóg, jednak wolałem to niż wypłaszczenia, na których skurcze powracały jak bumerang w piosence Ewy Farny.

20170701_133700

Zmierzając do czwartego punktu, który był zlokalizowany na parkingu pod Szczelińcem Wielkim, słyszałem odgłos chipów od pomiaru czasu, na mecie i głosy organizatorów i kibiców, witających  kończących uczestników…oni już na mecie, a ja muszę jeszcze walczyć pod górę, na szczęście przede mną zbieg, kończący się praktycznie w punkcie kontrolnym. Szybkie uzupełnienie bukłaka,  parę kubków Coli, które pani z obsługi przypłaciła ukąszeniem osy w palec i dalej w drogę, w kierunku Błędnych Skał.

Dalsza początkowa część trasy wiodła w dół, przez łąki, więc można było trochę podkręcić tempo.  Łąki kończyły się ostrym zbiegiem po drodze brukowanej, żeby po dotarciu do zabudowań, przeistoczyć się w kolejne podejście, momentami ostre, momentami łagodne i tak, aż do Błędnych Skał. Nogi bolały, a skurcze atakowały tak mocno, że wykręcało mnie na boki. Na punkcie kontrolnym, objadłem się arbuzów i pomarańczy, zapijając to Colą . Wiedziałem, że jeszcze trochę będę musiał się pomęczyć na wypłaszczeniu, które biegło szczytem, żeby dostać nagrodę w postaci zbiegu do asfaltu prowadzącego do Karłowa i dalej na Szczeliniec Wielki.

Sunąc markotnie, z grymasem bólu na twarzy, zauważyłem kątem oka, iż ktoś mnie goni, lecz nie był to żaden uczestnik biegu…spokojnie, nie był to też żaden dziki zwierz, lecz potężna ulewa. Miałem nadzieję, że mnie nie dopadnie, ale nasze plany i marzenia były zgoła odmienne. Więc kropla po kropli lądowały na moim karku, niczym szyszki spadające z drzew, żeby po chwili zamienić się w ścianę deszczu. W pierwszym momencie byłem wściekły, że tuż przed końcem biegu, jeszcze do zmęczenia doszło przemoknięcie, jednak wydarzył się cud. Nogi przestały boleć, a w głowie tak jakby ktoś zapalił lampkę. Przegrzane ciało, dostało zabieg SPA i postanowiło się podnieść z ziemi. Zacząłem biec, było płasko, były kamienie, a ja biegłem i nie bolało. Krok za krokiem  i moim oczom zaczęli ukazywać się inni biegacze, którzy mnie wcześniej mijali. Jeden drugi, trzeci… lecę, jest dobrze. Zbieg do asfaltu, to istna petarda w nogach, po drodze na wąskim gardle, mijam mega głośną grupę kibiców, którzy dodają jeszcze więcej mocy. Napędzony wpadam na asfalt i w oddali widzę, kolejne osoby i dziewczyny z którymi sobie żartowałem na Błędnych

Skałach. Mogę, to biegnę, lecz wiem, że jeszcze jedno wyzwanie przede mną – 665 schodów wiodących na szczyt Szczelińca Wielkiego, gdzie przy schronisku znajduje się meta zawodów.

20170701_161907

Dobiegając do Karłowa, zwalniam i przechodzę do marszu, droga pod wejście na Szczeliniec, wiedzie pod górę, więc nie chcę się za bardzo złachać, wiedząc, że mam jeszcze tyle schodów. W końcu jest, mam ją przed oczami „brama” wejściowa na szczyt, robię głęboki wdech, wydech i ruszam zakończyć tą niesamowitą i piękną przygodę. Schodek za schodkiem, idę w kierunku dobiegających z mety głosów kibiców. Po drodze mijam finisherów, którym gratuluję ukończenia, oni w zamian dopinguję mnie w tej ostatniej drodze… „jeszcze trochę, już prawie meta, dajesz ostro, zaraz koniec, brawo”. Wiedząc, że docieram do mety, zaczynam odczuwać radość a zarazem smutek, że już po wszystkim… widoki zrobiły robotę.

Skończyły się schody i pozostała kładka, prowadząca do mety, ludzi coraz więcej, jest głośno, gwaro, wszystko co złe zostaje za mną, wybiegam za winkla i widzę metę, którą mijam z uśmiechem zawiązanym na kokardę na czubku głowy. Czas 7:29 godz. i upragniony medal ląduję na szyi. Pozostaje tylko napić się piwa, o którym marzyłem odkąd zaczęło się robić ciężko i zejść na dół w kierunku domku.

20170701_163448

Pijąc piwo, czekam, jeszcze na Asie i Jurka, telepie mnie z zimna, jestem przemoczony, ale czekam, bo tak robi rodzina. Nagle dostaje sms od Asi, że zeszli z Jurkiem z trasy w Pasterce i są już w domku, zatem, trzeba maszerować w dół. Od zimna i samotnego powrotu ratuje mnie cumpel Daniel ze swoja partnerką. Raczą mnie gorącą kawą i transportem pod kwaterę, za co im serdecznie dziękuję.

Długo czekałem na ten bieg, jarałem się strasznie i jestem zachwycony jego przebiegiem i organizacją. Czapki z głów przed organizatorem i wolontariuszami… zrobiliście kawał znakomitej roboty, wrócę tu za rok i zabiorę ze sobą całą Olsztyńską watahę.

Co do spraw technicznych, to miałem „przyjemność” przeprowadzić test odzieży, butów i plecaka Kalenji, którymi jestem bardzo pozytywnie zaskoczony, więcej o tym jak się sprawdza sprzęt Kalenji trail w oddzielnym wpisie, już niebawem.

Przed biegiem miałem też dylemat czy brać ze sobą kije, jednak uważam, że o ile na podejściach mogą się przydać, to na tak trudnych i technicznych zbiegach, będą bardzo przeszkadzały. No chyba, że ktoś przed każdym zbiegiem się zatrzyma, złoży i przytroczy kije do plecaka, ale mało komu się chce to robić…dobiegając do zbiegu, myślimy tylko o jednym, żeby biec jak najszybciej w dół. Osobiście na podejściach ratowałem się kijami marki „natura”, które lądowały później w „magazynie” na mchu.

W górach stołowych zostaliśmy do środy. W niedzielę moja Ania, biegła półmaraton po ostatnich 20 km naszej trasy, czyli sam hardcore i rozmieniła to w 3 godz. z groszem, ładnie jej poszło. Ja natomiast wieczorkiem musiałem zrobić rozruch, w ramach którego zapodałem sobie dawkę 14 km, m.in. po Białych skałach, Skałach puchacza, Kopie śmierci i Narożniku. Kolejny dzień, minął na intensywnym zwiedzaniu z dziećmi (Szczeliniec Wielki, Błędne skały, Pasterka). Ostatniego dnia wpadło z rana 22 km z kolegą Michałem, z domku obok. Część biegu zrobiliśmy po trasie  SGS i udało się pozbierać resztki taśm pozostawione na szlaku. Co do oznaczenia trasy, to kolejny ukłon przed organizatorami, gdyż nie było możliwości zgubienia się i pomyłki kierunku biegu.

20170704_112714