Ile powinno mi zająć przebiegnięcie 8872,5 m w normalnych warunkach? Tak ok. 36 minut. Więc dlaczego tym razem, zajęło mi to 22 godziny i 13 minut? Przecież w takim czasie przebiegłem Ultramaraton „147Ultra”, który był wydłużony do 151 km. To wszystko brzmi dość irracjonalnie i tak też wygląda w rzeczywistości.
Dystans 8872,5 m to dla wielu biegaczy niewiele, jednak kiedy dodamy do tego trzy małe literki z kropkami wyjdzie nam coś takiego: 8872,5 m n.p.m., czyli nieco ponad wysokość najwyższego szczytu świata, jakim jest Mount Everest. To właśnie zdobycie Mount Everestu było celem biegu Marriott Everest Run (MER). Aby tego dokonać, trzeba było w przeciągu 24 h wbiec 65 razy na 42 piętra hotelu Marriott.
Swoją przygodę z tym wyzwaniem, zacząłem o 8:00 (24.01.2015). Chwilę wcześniej odebrałem magiczną koszulkę „BiegiemNaPomoc”, która miała być informacją w jakim celu biegam. Dla tych co jeszcze nie wiedzą, to biegam w ramach akcji Biegiem Na Pomoc, która zbiera środki na fundację SYNAPSIS, zajmującą się Autyzmem. W związku z tą imprezą, zorganizowałem zbiórkę na www.siepomaga.pl/szczyt do której dołączyła super mocna, ultra Agata Matejczuk i mój biegowy kompan Paweł Śliwiński. To, z czym się miałem zmierzyć zobaczyłem dopiero w chwili startu, a była to wąska, duszna, gorąca i stara klatka schodowa w całkiem przytłaczających barwach – mowa o brązowej lamperii. Wspinaczkę zacząłem całkiem żwawo, żeby na ok. 15 piętrze poczuć, z czym mam do czynienia. Sięgając po rozum, zwolniłem i podszedłem do tematu taktycznie i bez spiny. Krok po kroku, piętro po piętrze, etap za etapem i tak 65 razy. Brzmi pięknie, ale tak nie było przez cały czas, zdarzały się momenty, w których głowa musiała pokazać, że potrafi, choć ciało, już nie bardzo miało na to ochotę.
Jak to wyglądało technicznie? Startowaliśmy z poziomu -1 i kończyliśmy na poziomie +41, gdzie za każdym razem musieliśmy się odbić specjalnym chipem, żeby wejście było uznane za zaliczone. Później maszerowaliśmy hotelowym korytarzem do innej części hotelu, gdzie po drodze był punkt z wodą i napojami izotonicznymi, po czym schodziliśmy jedno piętro niżej, żeby dostać się do windy, która zabierała ok. 12 osób i zwoziła nas na poziom -1.
W pierwszej godzinie, było dość spokojnie i przy windzie nie było tłoku, wszystko się zmieniło, kiedy wystartowali zawodnicy przydzieleni na 9:00. Momentami kolejka sięgała wyjścia z klatki schodowej, przez co czas oczekiwania na windę potrafił trwać nawet 25-30 minut. Im dalej w „las”, tym sytuacja się bardziej normowała, niektórzy zrobili co mieli zrobić, innych przerosło wyzwanie. Na szczęście uruchomiona została druga winda, co też miało wielki wpływ na czas oczekiwania. Ostatecznie, wszystko się unormowało, a momentami nawet trzeba było się śpieszyć, żeby winda nie uciekła.
Było technicznie, to teraz będzie towarzysko, czyli słów kilka o uczestnikach biegu. W przeciągu jednej doby, mijałem się chyba z każdym z uczestników MER. Z jednymi spędzałem jedynie kilka sekund, z innymi zaś dłuższe chwile, które przeradzały się w cykliczne wspólne wejścia. Z góry przeproszę, że nie będę wymieniał z kim się wspinałem, ale trochę tego było i dokładnie nie pamiętam. Powiem szczerze, że niektórych imion nawet nie poznałem, ale wspólnie spędzony czas był wspaniałą zabawą, nawet jak momentami szło się bez słowa. Najgorzej było wchodzić samemu, więc jak ktoś dołączył, to było o niebo lepiej… taka grupa wsparcia. Sporą część czasu, wchodziłem wspólnie z Pawłem Śliwińskim (www.sliwaatrip.wordpress.com), z którym lataliśmy w ramach naszej zbiórki. Niestety Pawła odcięło i zanotował na koncie 38 wejść, co jest bardzo fajnym wynikiem, którego nie można się powstydzić. Jak już wcześniej pisałem, w ramach zbiórki, biegała też Agata Matejczuk, która pokazała na co stać kobiety i jak się wchodzi na szczyt, przy okazji ustanawiając nowy (Mount Matejczuk – 11193 m) czyli 82 wejścia. Ogólnie było bardzo dużo zabawnych sytuacji, ale najbardziej chyba zapamiętam tzw. Wiecznego Studenta, który wkuwał podczas biegu, do sesji. Wszystkim tym, z którymi miałem ogromną przyjemność spędzać ten czas, bardzo dziękuję.
Wyrazy uznania, należą się wolontariuszom, którzy dzielnie znosili wszystko to co wiązało się z imprezą, a chyba najtrudniejsze zadanie mieli obsługujący windę – wytrzymać takie stężenie potu, przez tyle godzin, to jest dopiero Everest wytrzymałości.
Co jadłem i piłem? Co 2 godziny pochłaniałem żel + suszone owoce (daktyle, morele i figi), później suszonki zastąpił banan i melon. Jeżeli chodzi o picie, to naturalnie woda i izotoniki, zapewnione przez organizatora, które w miarę szybko się rozeszły. Później na każde wejście nosiłem małą butelkę wody i popijałem co chwilę, braki uzupełniałem z kranu przy windzie, o dziwo kranówa smakowała dobrze i nie spowodowała rozstroju żołądka. W chwilach największego zmęczenia, popijałem guaranę, którą obdarowałem kilka osób i z tego co wiem, pomogła. Do dyspozycji mieliśmy kupon na posiłek regeneracyjny, do wykorzystania w restauracji. Korzystając z niego, zamówiłem Pizze Hawajską, po której dostałem mega kopa na 3 wejścia, co mnie dziwiło, bo po takiej ilości węgli i tłuszczu powinno trochę przymulić. Pobyt w restauracji, był też idealnym momentem na spędzenie czasu z kibicami, którzy w moim przypadku byli rewelacyjni – ekipa BiegiemNaPomoc zawsze daje radę. Nie obyło się bez poszukiwań Coli, kótra jest zawsze, „must have” na wielogodzinnych biegach. Na szczęście, udało się parę razy przyspawać do szczęśliwego posiadacza tego tajemniczego napoju.
Założenie było takie: wejść 65 razy, a jak nie, to latać przez 24 godziny, jak najwięcej się da. Udało się zrealizować pierwsze założenie, z prawie dwu godzinnym zapasem, dzięki któremu mogłem delektować się jacuzzi i basenem, który także był do dyspozycji biegaczy przez całą dobę. Przez chwilę, był plan żeby wejść jeszcze o raz więcej niż potrzeba, skoro był zapas, ale wspólnie z Pawłem Hamdanem, z którym wspólnie pokonywaliśmy parę ostatnich etapów, doszliśmy do wniosku, że nie ma to większego sensu w naszym przypadku. Przecież Everest został zdobyty, więc czego chcieć więcej.
Co się działo z ciałem podczas MER? Działo się chyba wszystko, były bóle nóg, kręgosłupa, były lekkie obtarcia, była ogromna chęć snu, były też momenty zwątpienia. W takich przypadkach to głowa decyduje o wszystkim, bo to właśnie w głowie istnieją ograniczenia…pozbywając się ograniczeń, jesteśmy w stanie zrobić bardzo wiele. Wszyscy mieli możliwość korzystania ze strefy wypoczynku, gdzie były materace, więc można było się walnąć na jakiś czas i odpocząć. Osobiście skorzystałem z tego raz na 15 min. i stwierdziłem, że lepiej jak będę chodził dalej, bo jak już zalegnę to się nie podniosę i będzie po imprezie.
Miało być krótko, ale chyba czegoś co trwa 24 godziny, nie da rady opisać w kilku zdaniach, tym bardziej kiedy jest się otoczonym przez tak wyjątkowych ludzi.
Moim skromnym zdaniem, organizatorzy spisali się na medal. Jedynie czego brakowało, to woda i izotoniki oraz plastikowe kubki – na przyszłość trzeba o tym pomyśleć. Można też mieć pretensje co do wind, ale to już nie jest coś co obciąża organizatorów, tym bardziej nie stanowiło to tak wielkiego problemu…bo kto miał chciał zrobić 65 razy zrobił to mimo przestojów przy windach. W przyszłości można zadbać o to, żeby osoby, które deklarowały zdobycie Mount Everestu, miały do dyspozycji całą dobę, bo wiele osób miało tylko 23 godziny.
Lekko obłąkany, lecz szczęśliwy zdobywca prawie 50 tysięcy schodów