Wyruszając w Bieszczady zamierzałem dokonać rzeczy jak do tej pory nie dokonanych, chodzi o Wielkiego Szlema biegów Rzeźnickich, czyli Bieg Rzeźnika Ultra 140, Bieg Rzeźnika na Raty, Bieg Rzeźnika Hardcore i Rzeźniczek. Rok wcześniej szlak ku temu przetarła moja koleżanka klubowa i trenerka Marta Barcewicz, robiąc wszystkie biegi na krótszych dystansach, tzw. Mały Wielki Szlem. Razem z Martą mierzyłem sie z Rzeźnikiem.

grand slam

Tak jak rok temu, również i w tym roku motywacją do pokonywania trudności były dzieci z Autyzmem, dla których zbieram pieniążki na www.siepomaga.pl/grandslam i serdecznie was zapraszam do symbolicznego wsparcia moich działań na ten cel.

Zacznijmy zatem od początku. Do Cisnej przyjechaliśmy wraz z biegową rodzinką z Drużyny Wilka w sobotę ok 2 rano, nie pozostało więc nic innego jak walnięcie tradycyjnej szklanki z nalewką, która jest podziękowaniem za dotarcie na miejsce i zapowiedzią dobrego pobytu. Po pysznej nalewce, przyszedł czas na sen.

Punkt 8:00 oczy otworzyły się na świat i przez okno dostrzegłem piękno Bieszczad. Dzień mijał normalnie, aż przyszedł czas odbioru pakietów, krew zaczęła krążyć w tempie chomika na kołowrotku, właśnie dotarło do mnie co mnie czeka i przed czym nie ma już odwrotu. Podczas odbioru pakietów spotkałem wielu znajomych biegaczy, wśród nich, tych z którymi miałem wspólnie pokonywać trasę, Mariusz, Wiesław i Marcin „Stachu”. Po odebraniu pakietów, tradycyjna odprawa z garścią przydatnych informacji i lecę na kwaterę, szykować się i czekać na godzinę 0, a dokładniej 22:00, bo właśnie o tej był start Biegu Rzeźnika Ultra.

Bieg Rzeźnika Ultra 100/140

Czas nagle się zatrzymał, byłem już gotowy i przerobiłem wszystkie stany emocjonalne, od euforii do depresji przedstartowej, z którą nie było sobie ciężko poradzić, gdyż ciągle miałem przy sobie wspaniałych ludzi, którzy pomagali mi jak mogli, od samego początku do końca.

Pomijając wiele wątków, stoję wraz z innymi na starcie i czekam na odliczanie, 10,9,8….3,2,1 wystrzał ze strzelby Mirka i poszły dziki w las. Pierwsze kilometry szły bardzo spokojnie, każdy dobrze wiedział, z czym się mierzy. Trzymaliśmy się razem Mariusz, Wiesław i Marcin, sytuacja zmieniła się na szutrowych podbiegach, gdzie większość przechodziła do marszu, to właśnie tam nastąpił pierwszy rozłam nieformalnej grupki. Mariusz wyrwał do przodu, był świetnie przygotowany i czuł, że nie musi dreptać w tym tempie. Zostaliśmy więc we troje i tak było do pierwszego podejścia, gdzie w tłumie zgubiliśmy Marcina i pokonywaliśmy szlak z Wiesławem. Nie pamiętam już nazw wszystkich szczytów i kolejności ich zdobywania, ale pamiętam, że było stromo i czekałem tylko na zbiegi, gdzie mogłem pokazać co potrafię, czując się na nich jak pędząca lawina śnieżna zbierająca wszystko co napotka na swojej drodze. Przemieszczając się pomiędzy drzewami, w końcu dotarliśmy na otwarty teren gdzie ujrzałem widok jak z bajki, najpierw spojrzałem w usłane gwiazdami niebo, ewidentnie nam kibicowały, po czym odwróciłem się i moim oczom ukazał się bardzo długi wąż świetlny, składający się z wielu światełek z czołówek, jedna za drugą jak na szkolnej wycieczce.

Po podziwianiu widoków i wdrapywaniu się pod górę, nastał czas długiego i tak wyczekiwanego przeze mnie zbiegu, gdzie jednak przez słabą widoczność nie mogłem dać pełnej wolności swoim nogom, kolejny konkretny zbieg też okazał się być hamulcowym, wszystko przez małe wredne roślinki, w których była wydeptana ścieżka i które swoimi korzonkami łapały za buty, niczym małe dziecięce rączki rwące się po watę cukrową.

Na punktach kontrolnych akcja była szybka, woda do bukłaka, parę łyków wszystkiego i dalej w drogę. Sporo było biegu po utwardzonych szutrowych i asfaltowych drogach, gdzie w początkowej fazie czułem się nie najgorzej, ale szału nie było. W drodze do punktu żywieniowego gdzie był podawany ryż z jabłkami, Wiesław objął prowadzenie i postanowił, że przeciągnie mnie trochę po asfalcie, gdzie tempo było całkiem szybkie. To właśnie tam poczułem, że wydolność zaczyna spadać. Nagle po drodze spotkaliśmy Marcina, który zmierzał do punktu i już wiedział, że kończy przygodę z biegiem…zdrówko nie pozwalało biec dalej, a w planach miał jeszcze Rzeźnika, gdzie nie mógł zawieść partnera.

13243826_1793714844196999_8371818123826114341_o

Wbijając na punkt, doświadczyliśmy stanu przypominającego hipotermię, chyba większość miała takie odczucia. Słońce wyłoniło się zza horyzontu i zrobiło się tak jakoś nieprzyjemnie chłodno, zupełnie inaczej niż po ciemku. Ludzie zaczęli zakładać rękawiczki i buffy na szyję oraz głowę. Szybki ryż z jabłkiem, piwko bezalkoholowe i w drogę. Na szczęście chłód nie trwał długo, gdyż zaraz zaczęło sie kolejne podejście, które skutecznie podniosło temperaturę. Dodatkowo słońce też postanowiło dołożyć coś od siebie i zaczęło grzać pełna mocą. Od tej pory to Wiesław prowadził pod górę, ja miałem z podejściami na pieńku i z utęsknieniem wyczekiwałem zbiegów. Te konkretne zazwyczaj prowadziły do samych punktów kontrolnych. Kiedy nastał ten moment, na który tak czekałem, uśmiech pojawił się mimowolnie, a nogi same wyrwały do przodu. Nastał zmiana warty, teraz to ja mogłem pokazać Wiesławowi swoją bajkę i zaprosić go do swojego świata . Z pod butów leciał kurz i kamienie, a usta krzyczały tylko „uwaga, lewa wolna, dzięki”, nareszcie to ja mogłem wyprzedzać i poczuć się tak jak czuli się inni mijając mnie pod górę.

Wbiegając na punkt czułem już, że upał robi swoje i małymi promykami rozwala moją głowę wpędzając mnie w stan bliski udarowi cieplnemu. Kolejny punkt został zaliczony bardzo sprawnie i rutynowo, uzupełnienie wszystkiego co trzeba i dalej w drogę. Czas ciągle był zadowalający i pozwalający na zmieszczenie się w limicie, aby wyjść na „140”

Nadszedł czas na wdrapywanie się na górę, którą zapamiętałem nie tylko ja „Łopiennik” się nazywała i przeklinał ją każdy, ona po prostu nie chciała się skończyć. Zostawiłem na niej płuca, mięśnie i wszystkie brzydkie słowa, które znałem. Tak samo jak podejście tak i zbieg z tej góry był przeklęty. Była to prawie pionowa ściana, oczywiście na na całej długości, ale dała dobrze popalić tym, co zbiegów nie lubią. Ja czułem się jak ryba w wodzie, więc nie pozostało nic innego jak lawirowanie pomiędzy drzewami. Wbiegając do punktu kontrolnego moje nogi wyglądały jak balony, droga w dół porządnie je napompowała. Limit nie był zagrożony, lecz nie marnowaliśmy zbyt długo czasu na punkcie, zrobiliśmy co potrzeba i wyruszyliśmy dalej, bo im dłużej się siedzi, tym trudniej jest wyjść.

Po dłuższej szutrówce, odbijaliśmy w prawo w nieuprzątnięte błotniste podejście, prawdziwa dzicz, był to droga na Jaworne i Chryszczatą, czyli dłuższe męczarnie w górę, zrekompensowane ładnymi i długimi zbiegami prowadzącymi w zaludniony szlak koło jeziorek Duszatyńskich, gdzie ludzi było naprawdę sporo. Jak wiadomo, gdzie są turyści, to są pytania „daleko jeszcze” i tak pytając prawie każdego dotarliśmy do punktu, od którego było 11 km do mety na „BrzU 100”. Limit w dalszym ciągu nie był zagrożony, lecz słońce i mój pęcherz były innego zdania. Dalsza droga to sam asfalt na otwartym terenie i trzy wodne przeprawy przez rz. Osławę.

13254713_1793714960863654_3847040528150706965_o

To właśnie na asfalcie uświadomiłem sobie, że „140” jest nie realna. Wykończony przez słońce, szedłem jak widmo, dodatkową trudnością był pęcherz, który strasznie zmuszał do sikania, lecz sikania nie było…znaczy było do 200 m po 3 krople kończące się pieczeniem „sprzętu strażaka” Na tej ostatniej „prostej” namawiałem Wiesława żeby kontynuował sam, przecież był w swoim żywiole , lecz jak przystało na prawdziwego partnera biegowej niedoli, nie posłuchał mnie praktycznie do samego końca męczył sie razem ze mną.

Im bliżej mety, tym więcej ludzi mijaliśmy, tradycyjnie pytając „daleko jeszcze” no i tradycyjnie otrzymywaliśmy podobne odpowiedzi, mimo iż dystans się zmniejszał. Kiedy za zakrętem wyłonił a się meta, Wiesław posłuchał i pognał ku przeznaczeniu, ja jeszcze trochę się męczyłem z pęcherzem, nie chcąc zlać się w gacie biegnąc do mety. W końcu zebrałem się w sobie i zacząłem biec, żeby nie mieć wyrzutów, że finiszowałem w marszu. Przekraczając linie mety miałem jeszcze 30 min. do limitu wyjścia na „140” ale byłem już na tyle zmasakrowany, że za nic bym nie zrobił tych 40 km w 6 godzin. Podbiega do mnie Pani i pyta „lecisz dalej?” – nie ma chu…, zostaję tu. Na medal muszę jednak poczekać, aż dotrę do Cisnej. Z wesołymi minami wsiadamy do busa i jedziemy do bazy, aby odebrać trofeum. Z rąk samej Broni odbieram medal, koszulkę i tak wyczekiwane piwo, które zniknęło w przełyku zanim pomyślałem o pierwszym łyku.

13346169_1102433103136438_9012882293663837429_o

Pierwszy z biegów Wielkiego Szlema, zaliczyłem w 18 godzin, pozostaje teraz się umyć, próbować rozciągnąć, nasmarować maścią chłodzącą, najeść i iść spać, bo o 3:00 pobudka i wyruszam na pierwszy etap Rzeźnika na Raty….

Do zobaczenia w Komańczy