Bieg Rzeźnika na Raty
Jeszcze nie opadł kurz po Rzeźniku Ultra, a już moje uszy maltretowane są dźwiękiem budzika. Czego on chce? Nie wiem, ale wiem czego ja chcę i czego potrzebuję…SEN. Leniwie i bez przekonania otwieram oczy i próbuję uruchomić swoje ciało, które o dziwo nie jest w tak strasznym stanie jak się spodziewałem. Bolą nogi i chodzę jak Forest w szynach, ale nie tragedii nie ma. Zabieram się za przygotowania, jedzenie, kibel, sudokrem, wazelina, ciuchy i woda do plecaka…można schodzić na dół do „rodzinki”, która też bierze udział w Rzeźniku na Raty. Fajnie, że znów będę startował ze swoimi, tym razem jest to Mariola, Jurek i Magda.
Eskortowani przez Asię i Anię, które czekają na swoje biegi, udajemy się na parking, żeby upolować busa do Komańczy…wybór pada na czarny „czołg” z napisem MIRO, którym wracałem z Ultra Rzeźnika.
W super humorach docieramy do Komańczy i wyczekujemy na start. Tym razem robię to samotnie, gdyż nie wypada prosić ludzi na świeżości, by zamulali „kaleką”.
Na starcie bardzo kameralnie i bez tłoku. Odliczanie no i poszli…chwila truchtu i górka…można iść. Nogi walczą ze mną i proszą o odpoczynek, ale nic z tego, przecież jest robota do wykonania. Pomału ludzie znikają z pola widzenia, a ja robię swoje. Dołącza do mnie tzw. „Lokers” czyli starszy Pan, mieszkający na tutejszych rewirach i znający Bieszczady jak własną kieszeń. Widać, że wie o co chodzi, bo mu się nie śpieszy…po chwili wyciąga małego browarka i wypija go duszkiem. Przez jakiś czas biegniemy i idziemy razem, po czym znika na pierwszym większym podejściu. Przez pewien czas jestem sam, pod górę sapię jak parowóz i wyczekuję konkretnego zbiegu, żeby trochę uruchomić nogi. Pierwszy zbieg i już wiem, że będzie dobrze, choć to nie jest to czego chcę. Przemierzając szlak spotykam dwie dziewczyny – Agatę i Asię, które miałem najzwyczajniej minąć i lecieć dalej, ale nawiązała się między nami fajna relacja, trochę pogadaliśmy, po czym dziewczyny zniknęły na podejściu, jednak nie dałem im o sobie zapomnieć, mijając je na zbiegach…sytuacja powtarzała się parokrotnie i nieoficjalnie zostałem częścią „Real Girls Team”
Gdzieś po 20 km moim oczom ukazuje się Jurek, walczący z pasmem biodrowo-piszczelowym, spokojnie idzie w stronę mety, dając mi błogosławieństwo na dalszy bieg. Po którymś zbiegu, na dobre odłączyłem się od dziewczyn i poczułem, że ciało zaczęło współpracę z mózgiem i chce powalczyć. Wiedziałem, że końcówka trasy to długi i czasem stromy zbieg, szczególnie „Wyciąg”, gdzie w tamtym roku ratowałem się lądując w jeżynach. Zaczęło się, można kręcić w dół, nogi dały zielone światło, więc lecę. Na wyciągu, ostrożnie, żeby tylko nie przegiąć, przecież jeszcze cztery biegi. Wybiegając na polanę i chwilę później na prostą asfaltową drogę wiodącą do mety, cieszyłem się jak głupi…ten zbieg zrobił mi dzień.
Przekraczając linię mety, nie liczył się dla mnie ani czas, ani miejsce, najważniejsze, że mam kolejny etap za sobą i mogę podejmować dalej walkę. Dodatkowo na mecie czekała cała „rodzinka” ta biegowa i osobista, więc uśmiech na mojej twarzy zawiązał kokardę na czubku głowy. Poczekaliśmy jeszcze na Jurka, który szczęśliwie, mimo kontuzji zmieścił się w limicie, po czym udaliśmy się na kwaterę, wypić piwko, umyć się i coś zjeść.
Gdy już myślałem, że bóle mam za sobą, zimnym prysznicem okazała się noc…nie byłem w stanie się przekręcić na drugi bok i unieść nóg, a przecież rano wyruszamy na drugi etap i nie będzie to bułka z masłem, tylko słynne połoniny Caryńska i Wetlińska. Poranek jednak okazał się łaskawy i po nocnych bólach nie został praktycznie żaden ślad.
Kolejna poranna wyprawa stała się już rytuałem, szykowanie, eskorta na parking i szukanie „MIRA”, jazda na start, tym razem do Ustrzyk Górnych i oczekiwanie…długie oczekiwanie, gdyż byliśmy grubo przed czasem, a że było zimno to koczowaliśmy w busie. Sam start też wyglądał inaczej, z racji tego, że był to Park Narodowy, organizatorzy wypuszczali nas falami po paręnaście osób, co nie było złym rozwiązanie, gdyż nie tworzyło się zatwardzenie na szlaku.
Przyznam szczerze, że obawiałem się tego etapu, ze względu na słońce i otwarty teren. Jak się później okazało, niepotrzebnie. Wejście pod górę było meczące, ale poszło sprawnie, szczególnie jak wyszliśmy z lasu i zaczęły się połoniny. Znalazł się też czas zrobienie zdjęć i chwilowe podziwianie widoków. Jak już zdążyliście zauważyć, czekałem tylko na jedno…tak, tak, zbieg z Caryńskiej do Berehów. Teraz to już nogi zapodawały jak szalone, mijałem kolejnych biegaczy, którym zbiegi szły o wiele słabiej jak podejścia. Ogień z d…. z samej góry, aż do dołu, bez zatrzymywania się i tracenia prędkości. Wbiegając na punkt w Berehach, zgarnąłem tylko łyka coli i wyskoczyłem dalej.
Chwilowo bajka się skończyła, a zaczęło się męczące podejście w stronę Smereka. Znów odechciało mi się wszystkiego, wrócił parowóz i rzucanie mięsem. Trochę na duchu podniósł mnie fakt, że doszedłem parę osób, więc nie było chyba tak wolno pod tę górę.
Docierając do Chatki Puchatka, trzeba było zrobić sobie obowiązkową sesję zdjęciową i złapać trochę świeżego powietrza, gdyż niebawem znów zacznie się zabawa i piękna droga w dół . Zanim to jednak nastąpi trzeba jeszcze się trochę pomęczyć w górę i poprzeplatać to delikatniejszymi zbiegami.
Stojąc na „krawędzi” zbiegu do punktu w Smereku, powiedziałem sobie: „Napier…. ile wlezie” i tak też uczyniłem. Znów mijałem kolejne osoby, krzycząc lewa bądź prawa wolna, kwitując do podziękowaniem i nie kryjąc radości, że mknę jak lawina w dół. Kto zna tę trasę, ten wie, że szybki zbieg w dół, rozpala uda do czerwoności i taki też kolor miały moje kończyny dolne, mało tego w płucach rozszalała się burza ognia i mało brakowało, a zionął bym płomieniami.
Przekraczając linię mety, czułem się jak zwycięzca, to był mój bieg, teraz to ja mogłem czekać na mecie na większość znajomych, tych bliskich i tych świeżo poznanych. Ciąg dalszy to znana już sekwencja zdarzeń…powrót MIREM do Cisnej, piwko, chłodzenie w rzece, kąpiel, jedzenie i wieczorem lulu w oczekiwaniu na ostatni etap.
Do ostatniego etapu wyruszałem już na luźno, choć czułem dziwny ból w okolicy przepony, którą musiałem mocno nadwyrężyć na turbo zbiegach. Cała wyprawa na start to powtórka z dwóch poprzednich dni. MIRO dostarczył nas na miejsce ze sporym zapasem, więc znów czekaliśmy w busie, bo strasznie zawiewało zimnem.
Wyruszyliśmy drogą Mirka w stronę podejścia na Fereczatą, jednak szybko musiałem przejść do szybkiego marszu, gdyż zatykało mnie w przeponie, na szczęście mogłem ten marsz dzielić z Mariolą, która też miła słabszy dzień. W super nastrojach dotarliśmy do podejścia , gdzie udało mi się trochę podgonić i wyprzedzić parę osób, co zawsze dodaje otuchy. Na Fereczatej spotkałem Agatę, a zbiegając Asię, z którą trochę pobiegaliśmy, lecz stwierdziłem, że moja przynależność do „Real Girls Team” trochę może dziwnie wyglądać i podjąłem decyzję o samotnej walce.
Wiedziałem, że moja bajka jest blisko i nazywa się Małe Jasło, a tam to juz prawie dom. Stojąc pod słupem i trzaskając sobie zdjęcie, widziałem już metę, był blisko a jedyną przeszkodą był zbieg, będący dla mnie nagrodą. Zrobiłem więc to co tygryski lubią najbardziej i pokicałem do samej mety, gdzie czekał medal, koszulka i przepyszne piwko, którego nie dostawaliśmy na mecie dwóch poprzednich etapów. Śmiesznie było na samej mecie, patrząc na naszych bliskich, którzy czekali na nas przy torach nie wiedząc, że my czekamy na nich za metą. Resztę dalszych wydarzeń już znacie i wiecie co będę robił.
Tak właśnie przebiegał Rzeźnik na Raty, czyli druga część Wielkiego Szlema. Przede mną dzień odpoczynku i impreza główna czyli Bieg Rzeźnika, rozgrywany w parach i będący prawdziwym sprawdzianem wzajemnej współpracy…dla wielu par jest to nie do przejścia, ja jestem jednak spokojny…biegnę z Piotrkiem, z którym takie sprawdziany mamy już za sobą.
Zatem widzimy się ponownie w Komańczy