Bieg Rzeźnika
Zaliczając drugi stopień rzeźnickiego wtajemniczenia, przyszedł czas na zasłużony odpoczynek i oczekiwanie na przyjazd Piotrka, z którym będziemy wspólnie uganiać się za bieszczadzkimi dzikami. Trochę dziwne to będzie uczucie, obudzić się w czwartek o normalnej godzinie i nigdzie nie iść, nie smarować się kremem tam gdzie zazwyczaj w swoim gabinecie, bez krępacji zagląda proktolog, nie traktować stóp wazeliną, jak smalcem kromkę chleba wiejskiego…najzwyczajniej w świecie, obudzić się sam z siebie i przez chwilę żyć tak jakby żadnego biegu miało nie być.
To co dziwne było wczoraj, dziś jest naturalne i jakże przyjemne, dla mnie alei dla moich dziewczyn, które męża i ojca widywały, dzień w dzień, w stanie lekkiego zajechania. Miłe i spokojne chwile jednak nie trwały długo, gdyż czas leciał jak prezydencka limuzyna, zanim wystrzeliła w niej opona. Nim się obejrzałem, już staliśmy razem z Piotrkiem na Orliku, oczekując na odbiór pakietów. Wiedząc co się będzie działo, przybyliśmy tam wcześniej. Mając mały zapas czasu udaliśmy się na stoiska organizatora, żeby zostawić tam fartuch rzeźnika, na którym podpisywać się miały osoby wspierające moją zbiórkę dla dzieci z Autyzmem. Zabawa polegać będzie na tym, że w tym fartuchu z podpisami darczyńców, pobiegnę w ostatnim biegu, czyli w Rzeźniczku. Pakiety odebraliśmy całkiem szybko, gdyż byliśmy na początku kolejki, pozostało jedynie poczekać na odprawę i można rozluźnić się małym piwkiem, a później to już marsz do kwatery i szykowanie na poranny wyjazd. Paradoksalnie, nie zostanie zbyt dużo czasu na sen, bo pobudka będzie zaraz po północy.
Nim moje powieki opadły, niczym teatralna kurtyna, już ktoś zmuszał je do drogi powrotnej…to cholerny budzik, czego on chce? Juz zapomniałem o tym dniu resetu, wróciłem na swoje zasrane tory, niewyspania i porannego zmęczenia. Pocieszający jest fakt, że jeszcze tylko jedna taka pobudka mnie czeka i wszystko wróci do normy. Próbując nie potknąć się o własne nogi, włączam latarkę, żeby nie przeszkadzać innym i zabieram się za wcinanie bułki z dżemem i picie kawy, która to ma zaprosić mnie do królestwa porcelany, w celu pozbycia się bagażu ponad miarowego, tak niechcianego podczas biegów. Kiedy zwolniłem już stanowisko króla, oddałem berło dla Piotrka, który już czekał w kolejce do królewskiej komnaty. Nie przejmując się sytuacją polityczną, w ekspresowym tempie przyodziałem kolejny ze sportowych kompletów Compressportu, które od początku biegania testuję w każdych warunkach. Czas biegł coraz szybciej i nie wiem kiedy, już zmierzaliśmy w stronę parkingu, żeby zapakować swoje zaspane tyłki, do którego z autobusów wiozących nas do Komańczy.
Siedząc wygodnie w autobusie, obserwowałem idące tłumy, wszyscy byli mocno przyorani poranną pobudką. Jeden za drugim, zaczęły ruszać autobusy, wypełnione sportowym ładunkiem. Niektórzy postanowili się także nieco rozluźnić w środku, co zaskutkowało skiśnięciem twarzy i nastroju. Nie wiem czy to ten smród, czy brak snu, spowodował że udało się trochę przysnąć w drodze na start, ale nawet ta krótka chwila była potrzebna. Docierając na miejsce zastaliśmy stary widok, czyli podjarane tłumy rzeźnickich par, czekające na start, w koło unosiła się woń uryny, zasiedlona w każdym zielonym zakątku. Ludzie co chwilę krzyczeli swoje imiona, aby szybko zlokalizować pozycję partnera i udać się bliżej linii startu, gdzie robiło się gęsto jak w misce budyniu.
Znajome odliczanie od dziesięciu w dół, sprawiło że krew przyśpieszyła niczym Joanna Jóźwik na finiszu. Wiewióry grają jak szalone, Mirek strzela w niebo, wysyłając bóstwom wiadomość w postaci słupa dymu, koniec wakacji, zaczyna się gra. Mając już parę startów za sobą, nie dałem się wciągnąć w szaleńczy bieg, gdyż wiedziałem, że to się zemści, na szczęście Piotrek jest doświadczonym biegaczem i wie z czym to się je, ”…i pod górę powolutku, marszem prosto, biegiem w dół…” Kiedy bieg nie miał jeszcze tempa wyścigu, można było delektować się widokami. Najpierw kilkaset czołówek, później niesamowita mgła, przez którą niewinnie przedzierało się słońce, tak jakby nie wiedziało czy już przerwać ten nocny spektakl.
Tradycyjnie pierwszy etap biegu, to nieustanne zatwardzenie na szlaku, pod górę wężykiem, przy strumyczkach pauzy, jakby ktoś sprawdzał bilety, z górki, też nie popędzisz bo przedzieranie się bokiem może zakończyć się niemiłą kontuzją. Mniej więcej tak to wygląda do przełęczy Żebrak, później jest nieco luźniej. Czasami muszę hamować lekko Piotrka, przypominając mu, że juz trochę mam za sobą i nie wytrzymam jego końskiego galopu…co świeżość, to świeżość, a że wyrozumiały z niego partner to nie ma z tym problemu, nawet czasem sam pyta czy jest dobrze i zwalnia. Oboje czekaliśmy na ostatni etap, pierwszego odcinka, czyli zbieg, gdzie można było odpalić rakiety i pognać wprost do mety, gdzie czekała cała rodzina Drużyny Wilka i przyjaciele, dopingujący nas do boju – chyba byli najgłośniejszymi kibicami, jak zawsze… Auuuuuuuuuu. Przyzwoity czas na punkcie, parę znajomych par, przywitania i uściski, szybka wodno-pomidorowa zupa, napełniony bukłak, kijki z depozytu i ruszamy dalej. Przed nami Małe Jasło, Okrąglik i Fereczata.
Podejście pod Małe Jasło trochę spowalnia i daje ujście parze z uszu…czyżby powrót parowozu? Nie jest źle, ale rewelacyjnie tez nie jest, czasami sobie myślę, żeby wskoczyć Piotrkowi na plecy, tak ciągnie pod górę ten koń. Gdzieś na trasie pomagamy chusteczkami dla jednej z par…ktoś tu nie był w królestwie, bądź na tronie czasu za mało spędził…wszyscy jesteśmy biegaczami i powinniśmy sobie pomagać, bo i my kiedyś możemy tego potrzebować. Na którymś podejściu mijamy Roberta Korzeniowskiego, co lekko dodaje otuchy i tempo pod górę robi się w miarę miarowe. Wyczekiwany zbieg z Fereczatej, jest coraz bliżej. Nogi chyba czują, że zaraz będzie coś dla nich bo jakoś tak wyrywają się wbrew temu co dyktuje im głowa. Jest tabliczka, jeszcze trochę wypłaszczenia górą i siup babkę w dziób. Wystartowały dwa motorki, lecące w dół, jedna, druga, trzecia para znika za plecami, co jak co, ale na zbiegach musi być petarda, nawet końcówka, przypominająca offroadowy błotnisty odcinek, idzie w niezłym tempie. Wybiegamy na drogę Mirka i skręcamy w Prawo, zaczyna się nowa, zmieniona trasa. Kto ćwiczył pod starą wersję, może sobie to wsadzić między pamiętniki z wakacji, już nic nie jest po staremu. Dłuższy szutrowy odcinek, muszę przerywać marszem, jakoś tak mam, że jak zbiegnę ze ścieżek na taką drogę to ciężko jest mi się przestawić. Docierając do punktu kontrolnego, w głowie mam tylko jedno…ciepły posiłek. Szybka zmiana stroju, ciepły strawa do brzucha, uzupełnienie braków w płynach i czas wyruszać w dalszą drogę, drogę w nieznane, choć już trochę znane bo na ultra rzeźniku biegliśmy to w dół, więc na samą myśl już mnie wszystko boli…Paportna i Rabia Skała.
Podejście, które się nie kończy i wysysa z człowieka wszystko możliwe. Idziemy i idziemy, ja muszę czasem przystanąć i złapać oddech, Piotrek czeka zawsze nieco wyżej, motywując mnie do ataku. Wdrapując się na szczyt…muszę rzucić mięsem, a nawet paroma kawałkami mięsa, które nazbierały się w mojej głowie i czekały w kolejce na języku, by móc się pokazać światu. Dalej to już bieg górą, wzdłuż szlaku granicznego do Okrąglika. Po drodze łapie nas deszcz, decydujemy się założyć kurtki, lecz po chwili deszcz mija i kurtki trzeba zdjąć, żeby się nie zagotować. Zaczynają się ciężkie chwile, parodniowe latanie po górach, małymi krokami daje o sobie znać. Gdy jest już ciężko, nagle moje uszy niczym radary, odbierają głośne klaskanie i krzyk „BRAWO, BRAWO, JESTEŚCIE NAJLEPSI, BRAWO ULTRASI, BRAWO RZEŹNICY”, to co zakodowały uszy, staje się widoczne dla oczy, koleś jest niesamowity i nakręcony jak Kaczyński na trybunał. Takie coś zawsze dodaje mocy, mijamy go, przybijając pionę mocy i lecimy dalej. Wchodząc na Okrąglik, znów spotykam „Lokersa”, z którym zaczynałem rzeźnicką etapówkę, tym razem jest w obsłudze biegu i pomaga innym nie zabłądzić w gąszczu oznaczeń. Przybijamy sobie pionę i zaczynamy zabawę, czas zbiec do Przełęczy nad Roztokami. W dół jak to w dół, nogi niosą i na twarzy Piotrka widać uśmiech, którego nie dałby rady ukryć za żadne skarby – w końcu coś szybkiego. Lecąc w dół mijamy kolegów z Drużyny Wilka – Piotrka i Aleksa, chyba zbiegi zrobiły z ich nóg watę, mają ciężko, ale biegną więc walka trwa. My natomiast rozwinęliśmy skrzydła na dobre, kolejne osoby zostają za naszymi plecami. Po tych wszystkich podejściach, które bywają dołujące, możliwość mijania ludzi, lecąc w dół jest niesamowicie budująca. Na Roztoki wpadamy pełnym ogniem. Robimy to co musimy zrobić i czas wyruszyć w dalszą drogę. Tym razem pamiętałem, żeby nie dać się wkręcić w Burna, który zwolnił by mnie na dobre, tak jak to miało miejsce rok temu. Wychodząc z punktu, odprowadzani jesteśmy pięknym dopingiem kibiców, ale co gorsze niesamowitymi promieniami słońca – już wiem, że będzie źle, ale nie chcę krakać.
Tak jak mogłem się spodziewać, żar lejący się z nieba, robi mi niedźwiedzią przysługę. Pot wydostaje się ze mnie jak woda z durszlaka po odcedzeniu spaghetti, sapię, dyszę…wlokę się, co chwilę szukając zacienionych miejsc na złapanie tchu – nienawidzę tego stanu, no ale cóż, taki mamy klimat. Dalsza droga to męczarnia, o hardcorze można zapomnieć. Jedyne co daje chwile wytchnienia to zbiegi – na tym etapie niezbyt długie – i gadki białostockim akcentem, powodujące uśmiech na twarzy każdego kogo udało się dogonić. Sytuacji nie poprawia sponiewierane deszczem, błotniste podłoże, po którym można by jeździć na nartach, bo normalnie biec się nie dawało. Kiedy zwała sięgała zenitu, pierwszym ratunkiem były widoki na Słowacką stronę, przypominające w jak pięknym miejscu się znajdujemy.
Natomiast drugim wybawieniem było pojawienie się Przemka (Vegenerat Biegowy) z partnerem, po głośnym przywitaniu, chłopaki zaczęli się urywać, lecz doszliśmy ich na zbiegu i tak też postanowiliśmy, że dociągniemy to do końca. Kilometraż pokazywał, że przed nami długi zbieg w stronę mety, więc cisnęliśmy ile wlezie, kończąc na mokrej i trawiastej polanie. Wydawać by się mogło, że gorzej być nie może, lecz do mety mieliśmy ok 4 km szutru i asfaltu, a wszystko to w pełnym słońcu. Miałem już dość wszystkiego, prosiłem chłopaków, żeby nie biec jak jest choć trochę pod górę, czułem się wypruty ze wszystkiego, chciałem tylko już to zakończyć…mety jednak nie było widać. Tradycyjnie napotkani ludzie, nie potrafili powiedzieć ile jest do mety i ciągle rzucali kosmiczne odległości, powodując jeszcze większą frustrację. Na szczęście pojawiało się coraz więcej osób i gwar mety był już odczuwalny. Jeszcze tylko lekko pod górę i jest. Zaczynamy biec, jesteśmy na górce i….i jeszcze trochę w dół, ale teraz to juz nie ma lipy, wbiegamy na metę. Przed samym końcem wpadamy na super pomysł by finiszować na Małysza i tak zatrzymujemy się wszyscy w jednej linii robiąc narciarski przykuc, trzymając wyciągnięte do tyłu kijki pod pachami. Krok do przodu i mamy to, zapominamy o bólu i cierpieniu, „…to już meta, to juz meta, w sercu radość, w ręku medal, aż kolorów nabrał świat…”
Zmierzając do mety widziałem dopingujących nas przyjaciół i rodzinkę Drużyny Wilka, zaraz do nich dołączę, lecz najpierw muszę wyżłopać browar Rzeźnik i najeść się pysznym posiłkiem od organizatora. Chwila zalegania na ziemi, parę rozmów przez telefon i z innymi zawodnikami, uścisk i podziękowania dla Piotrka za wspólną przygodę, którą będzie mógł zaliczyć jako trening . Czas się zbierać do Cisnej, dobrze odpocząć, zmyć z siebie trudy dnia minionego, zjeść za trzech i przygotować się na Rzeźniczka, czyli ostatni bieg z całego Festiwalu Biegu Rzeźnika.
Zostańcie ze mną jeszcze do jutra…widzimy się w Kolejce jadącej na start Rzeźniczka.