30.09 o godz. 7:00 stoję pod Akropolem wraz z 391 zawodnikami z całego świata. Sami herosi, jak przystało na miejsce w którym się znajdujemy. Na tą chwilę czekałem co najmniej 4 miesiące, trenując, ale także rezygnując z innych fajnych zawodów, które mogłyby zepsuć start w Spartathlonie.
Zgodnie z prognozą pogody ma być 30st w pełnym słońcu, ale na razie jest jeszcze przyjemnie chłodno. Po standardowym odliczaniu 10…3.2.1 strzał startera i ruszamy, niby spokojnie, ale jednak szybko, bo Zbyszek Malinowski ostrzegł, że droga dalej się zwęża i kręci, więc lepiej nie być w „tłumie” biegaczy, podobno ktoś kiedyś na 2 km skończył swoją przygodę. Biegniemy drogą brukowaną, przez miasto pośród oklasków i dopingujących kibiców. Z każdym kilometrem jest coraz cieplej, cudownie, że na punktach odżywczo-kontrolnych, których jest dużo (średnio co 3km) można dostać lód, aby się schłodzić. Dzięki temu upał jakby mniej doskwiera.
Pierwsze 80km biegnę na luzie, z wielką przyjemnością. Niestety ignoruję piasek w butach, co odbija się na 120-140km, gdzie okazuje się, że na prawym śródstopiu mam pęcherz wielkości 8x6cm. Oprócz tego zaczynam odczuwać mięśnie czworogłowe, więc biegnie się już ciężej. Na szczęście zrobiło się już ciemno, więc i chłodniej. Jednak przede mną podejście na Sangas ok.1065m (z poziomu ok. 200m), Na początku asfaltem, później szlakiem, który bardzo fajnie wspominam. Na szczycie nie wytrzymuję i proszę o pomoc medyczną z pęcherzem, nieprzygotowani wolontariusze krzątają się szukając apteczki, tracę ok. 20 min. zanim zresztą sam swoją agrafką przebijam pęcherz, wysuszam stopę, kleję plastrem. Później jeszcze w dwóch miejscach powtarzam „zabieg” ale już trochę sprawniej, średnio ok. 10min na punkcie.
Do 200km walczę o utrzymanie dobrej średniej prędkości, ale od tego miejsca zaczyna się coś, czego się nie spodziewałem, ok. 8km asfaltowe podejście, zbyt strome aby biec, zbyt długie, aby szybko pokonać. W tym miejscu uświadamiam sobie, że mimo, iż zostało mi prawie 7h i 46km, złamać 30h w całym biegu raczej mi się nie uda. Lekko zdołowany wdrapuję się pod górkę odczuwając coraz chłodniejsze poranne powietrze (temp.5 st). Aby podwyższyć temperaturę ciała przechodzę do truchtu, jednak pod górę jest to zbyt wyczerpujące, więc czekam, aż wyjdzie słońce. Po pokonaniu tego 8km ciężkiego podejścia okazuje się, że kolejne kilometry też nie są płaskie, a nawet sprawiają wrażenie głównie pod górę. Jednak chcę jak najczęściej biec i mimo, że jest to trucht w tempie 8:00-8:30 tuptam tak uparcie, czekając na osławione ostatnie 10km z górki. W końcu dobiegam do 237km, gdzie faktycznie zaczyna się zbieg, lecz moje zbetonowane nogi z wypęcherzonymi stopami nie chcą kręcić się szybciej niż 8:00-8:30 min/h. Pogodzony z tym faktem przeliczam ile czasu będę jeszcze na trasie i koncentruję się na przepięknych widokach gór otaczających Spartę. A te góry są wyjątkowe, surowe, porośnięte niskimi krzakami, lub zupełnie gołe, z zauważalnymi wyżłobionymi lejami. Świńskim truchtem powoli zbliżam się do 244km, gdzie jest ostatni punkt kontrolny, na którym zostawiłem flagę Polski i koszulkę klubową. Czekają tam na mnie też dzieci z polskiej szkoły, które ostatnie 2,5km biegną ze mną, sprawiając mi ogromną radość.
Całe miasto klaszcze, kierowcy trąbią, jestem oszołomiony, to jakieś nieziemskie ostatnie 2,5km. Mimo wielkiego zmęczenia, odczuwam ogromną radość, że się udało, że mimo bólu, błędów dobiegłem z Aten do Sparty śladami Filipidesa. Metą tego biegu jest posąg króla Sparty Leonidasa, do którego biegł po pomoc (w walce z Persami) właśnie Filipides.
Moim jednak celem (jak zresztą wszystkich finisherów) było ucałowanie stopy Leonidasa, jako symboliczne zakończenie biegu.
Skończyłem po 30godz. 23min. jako 37zawodnik na 392 i jako 3 Polak.
Tekst: Andrzej Zyskowski
Zdjęcia: Archiwum Andrzej Zyskowski, Sparta Photography Club