Popularność biegania, z roku na rok staje się coraz większa. Praktycznie każdy weekend w roku, oferuje jakieś zawody, na każdym dystansie. Amatorów biegania przybywa i co za tym idzie, rosną ich oczekiwania co do organizacji imprez. Jeszcze parę lat temu, gdy biegów nie było tak wiele, ludzie brali to co było dostępne i w takiej formie jak zaproponował organizator.  Mega popularnością cieszyły sie biegi na 5 i 10 km, półmaraton stanowił już jakieś wyzwanie, a maraton był szczytem, na który chcieli wspiąć się wszyscy, którzy zaczynali swoja przygodę z bieganiem – dalej tak jest, ale coraz częściej dystans maratoński przestaje być wyznacznikiem biegowego sukcesu.

Kiedy zdjęcia z maratońskim medalem na szyi przestały wzbudzać zachwyt wśród znajomych i osób, które obserwują nas w mediach społecznościowych, przyszła pora przerzucić się na coś konkretniejszego  – na biegi ultra. I nie byłoby w tym  nic dziwnego, gdyby nie fakt, że zabierają się za to osoby kompletnie nieprzygotowane, których wyznacznikiem rzekomej formy jest fakt przebiegnięcia-przeczłapania maratonu w wyznaczonym przez organizatora  limicie czasu – „skoro przebiegłem 42 km to 50 – 60 km w górach tez dam radę”. Można i tak, skoro organizator nie przewiduje specjalnych kwalifikacji i jedynym ograniczeniem jest wpisowe, to nie widzę nic przeciwko – każdy odpowiada za siebie i najwyżej nie zmieści się w wyznaczonych limitach, co będzie skutkowało DNF-em.

Na pierwszy rzut oka, nie ma w tym nic dziwnego. Jest popyt, to i jest podaż. Jednak wszystko to zmierza w niebezpiecznym kierunku, który postaram się Wam przybliżyć.

Biegi ultra, jak sam nazwa wskazuje, mają być czymś ciężkim i według mnie rozpatrywanym w dwóch aspektach. Pierwszym jest oczywiście dystans, czyli wszystko powyżej maratonu i tak bieg na 43 km można nazwać już biegiem ultra. Osobiście uważam, że ultra zaczyna się od 50+. Drugi aspekt, to odpowiedni poziom trudności biegu i nie mówię tu tylko o przewyższeniach czy terenie. Poziom trudności określają tzw. punkty pomocowe i to właśnie na nich chciałbym skupić szczególną uwagę.

002

W biegach ultra, punkty na których możemy coś zjeść, napić się, przebrać czy uzupełnić zapasy na dalszą drogę, zazwyczaj rozlokowane są co 20-30 km. Główną ideą takich biegów jest samowystarczalność. Zawodnik powinien być przygotowany nie tylko na ekstremalny wysiłek ale i na takie same warunki. Trzeba pamiętać, że na odcinku 20-30 km może się wydarzyć naprawdę wszystko. Możemy zabłądzić, możemy też złapać jakąś kontuzję, może nam sie bardzo chcieć pić, bo źle rozłożymy siły, możemy osłabnąć i zajdzie potrzeba szybkiego dostarczenia energii. O tym wszystkim musi pamiętać każdy ultras.

Zupełnie inaczej jest na biegach ulicznych gdzie wszystko mamy podane jak na tacy, a punkty są co 2,5 -5 km. Tam nie musimy sie martwić praktycznie o nic. Organizatorzy zadbali o to, żeby nawet królewski dystans był w stanie ukończyć praktycznie „każdy”. W biegach ulicznych martwimy się jedynie o własną kondycję i nie zaprzątamy sobie głowy jedzeniem i piciem. Nic nie musimy mieć ze sobą, oprócz żeli, które mają zastąpić zwykłe przekąski na punktach i spowodować, że nie będziemy musieli się na nich zatrzymywać. W biegu ulicznym nie zabłądzimy, nie zostaniemy sami pośrodku niczego, a w razie wypadku natychmiast otrzymamy pomoc.

Jak widać oba światy różnią się ze sobą diametralnie, jednak wszystko zmierza, ku temu, żeby tak nie było. Coraz większa liczba nieprzygotowanych amatorów zaczyna wymuszać na organizatorach biegów ultra, żeby robić częściej punkty kontrolne, bo dotychczasowe są zbyt odległe. Dodatkowo ci sami biegacze, wylewają wiadro pomyj za ustalone limity na punktach kontrolnych, bo dlaczego ktoś ma ich zdjąć z trasy, tylko przez to, że nie zmieścił się w limicie na pierwszym punkcie, przecież później przyśpieszy i na pewno się zmieści na mecie – serio, skoro nie byłeś/aś w stanie zmieścić się na pierwszym punkcie to myślisz, że później przyśpieszysz i Ci się uda?

Czy tak ma wyglądać świat ultra, że może to zrobić każdy, że punkty są co 10 km i nie ma na nich limitu, a cały bieg można pokonać marszem? Czy o to chodzi, żeby zawodnicy ultra nie musieli sie martwić o nic i mogli pokonać trasę z małym bidonem w ręce?

Jeżeli organizatorzy biegów ultra zaczną uginać się pod presja biegaczy i będą robić wszystko, żeby przyciągnąć jak największą liczbę osób na swoja imprezę, to takie biegi będzie można podzielić na dwie kategorie: Pierwsza to „Ultra dystans” gdzie zawodnicy mają wszystko podane pod nos i są miziani za uszkiem jak domowy mruczuś – taki bieg będzie mógł zaliczyć każdy  i tym samym dołączy to świata ultrasów. Druga, prawdziwa i jedyna słuszna kategoria, to „Ultra bieg” który rozgrywany jest na odpowiednim dystansie i ma odpowiednią skalę trudności, którą określają limity czasowe na punktach, jaki i okrojona ilość punktów pomocowych. Ten bieg kończą osoby odpowiednio przygotowane, które wiedzą na co się porywają.

004

Sam zabrałem się za organizację biegu ultra, który zadebiutował 19 maja 2018 r. w Olsztynie. Był to I Ultramaraton Warmiński WARNELAND, rozgrywany na dwóch dystansach W50+ (ok. 53 km) i W100+ (ok 102 km). Na krótszej trasie zawodnicy mieli do dyspozycji tylko jeden punkt kontrolno-żywieniowy, zlokalizowany na 25 km. Natomiast na trasie dłuższej były trzy punkty kontrolno-żywieniowe plus jeden dziki punkt, zorganizowany przez zaprzyjaźnione stowarzyszenie. Oficjalne punkty znajdowały sie na 30, 50 i 80 km trasy, dzikusek rozbił się na 40 km.

Jak widać, nikt tu nikogo nie miział za uszkiem, bo bycie ultrasem to umiejętność zadbania o siebie w najcięższych warunkach, a element samowystarczalności wpisany jest w ultra DNA. Otrzymałem oczywiście sugestie, że mógłbym jeszcze wydłużyć limit i zwiększyć liczbę punktów na obydwu trasach, ale nie taka jest idea tego biegu. Z całym szacunkiem do wszystkich biegaczy, ale aby zostać ultrasem trzeba sobie na to zasłużyć. Nie wystarczy zaliczyć „ultra dystansu”, do tego trzeba czegoś więcej… tym czymś jest pokonanie ultra biegu, gdzie polegać możemy, przede wszystkim na sobie samym.

Ultra stało się pewnego rodzaju filozofią życia, składającą się z całego wachlarzu cech i zachowań. Bywając na wielu imprezach zauważyłem pewne zależności. Biegacze ultra są mało roszczeniowi, i nie robią g…wno-burzy z tytułu słabej koszuli w pakiecie, bądź jej braku. Wygląd medalu nie stanowi o tym czy pobiegnie się w danym biegu czy nie. Warunki na trasie, limity czy rzadko rozstawione punkty, nie stanowią pożywki do wylewania internetowych żali. Prawdziwi biegacze ultra, dbają o trasę i miejsca po których się poruszają, nie pozostawiają po sobie syfu, w postaci opakowań po żelach, batonach, napojach czy innych artykułach, których używają podczas biegu.

012

Wszystko to i jeszcze wiele więcej spraw, odróżnia prawdziwych ultrasów, od osób które chcą zaliczyć ultra i móc się tym chwalić przed szeroką publiką. To typowi ulicznicy śmiecą na trasie, twierdząc że przecież ktoś to posprząta, tak jak to ma miejsce w biegach ulicznych. To typowi „zaliczacze” biegów mają pretensje o „wszystko”, począwszy od pakietów startowych kończąc na organizacji technicznej całego biegu. To zdobywcy biegowych „trofeów”, mieszają z błotem organizatorów, bo medal jest brzydki, albo z drewna, albo ze szkła, albo podobny do innego – serio, biegasz ultra, żeby mieć ładny medal?

Mam ogromną nadzieję, że biegi ultra nie będą dla każdego i organizatorzy nie ugną się pod presją grupy osób, która chce „zaliczyć” kolejny biegowy etap. Do tego świata, trzeba „dorosnąć” i „dojrzeć”.

Pozwolę sobie zacytować słowa Franka Shortera, które znakomicie oddają to o czym pisałem:

„Chcę żeby czas spędzany na bieganiu był moją nagrodą”